piątek, 30 października 2015

Dyniowe kluseczki

Uff... Dwa pierwsze dni praktyk za mną. Oczywiście, niepotrzebnie się tak stresowałam, bo wszyscy są naprawdę mili, i jakoś daję sobie radę. Na czym polega moja praca, póki co? W czwartek ulepiłam dwadzieścia cztery marcepanowe marchewki, zrobiłam krem serowo-maślany i obłożyłam nim całe mnóstwo marchewkowych ciast, a przez resztę dnia maczałam różne rzeczy w czekoladzie. Sami powiedzcie - czy może być jakakolwiek lepsza praca...? Bo mi nic do głowy nie przychodzi.
Dzisiaj lepiłam marcepanowe dyńki (dwieście dwadzieścia pięć sztuk tym razem), robiłam bułeczki z czekoladą, croissanty i ciasteczka korzenne, dekorowałam ciastka z bitą śmietaną i wałkowałam marcepan (kilkadziesiąt kilo; nie ręcznie, nie martwcie się).
Kolejny udany dzień zaliczony; przede mną wolny weekend na odsapnięcie i mentalne przygotowania do wstawania między pierwszą a czwartą rano w przyszłym tygodniu. Cóż, nie ma ideałów...

W każdym razie czuję, że spełniam marzenie, i jest mi z tym niewypowiedzianie dobrze (choć stopy bolą mnie niesamowicie). Pierwszy raz mam w życiu pracę, w której świetnie się bawię - naprawdę wyjątkowo miłe uczucie. Mam nadzieję, że całe praktyki będą właśnie tak wyglądały.

A dziś mam dla Was jeszcze jeden przepis z dynią na festiwal u Bei. Nie martwcie się - dynia jeszcze u mnie będzie; po prostu zostałam pochłonięta przez rzeczywistość i moje wirtualne życie jest nieco z tyłu w tej chwili.

Wracając do meritum: przepis znalazłam na blogu Kolorowa kuchnia Magdy, i od razu bardzo mi się spodobał. Dawno już nie jadłam żadnych kluseczek, a skoro sezon na dynię, nie mogłam przepuścić takiej okazji. Co prawda musiałam dodać nieco więcej mąki, ale to już zależy od puree, jakiego użyjecie. Przed użyciem należy dobrze je odcisnąć, żeby nie dodawać zbyt dużo mąki, bo kluski mogą wyjść gumowate.
Swoje podałam podsmażone na maśle - takie właśnie lubimy najbardziej. Chrupiące z zewnątrz, delikatne i mięciutkie w środku. Do tego odrobina masła i chrupiące listki szałwii - niebo na talerzu. A całość robi się prosto i w miarę szybko; można też kluseczki przygotować wcześniej, ugotować i później tylko odsmażyć - trzy minuty roboty, a obiad jak marzenie.
Polecam Wam ogromnie!

Dyniowe kluseczki przygotowały dzisiaj również Mirabelka, Mopsik i Zuzia oraz Martą.

Dyniowe gnocchi


Składniki:
(na 35-40 sztuk)
  • 200 g dyniowego puree
  • 250 g ziemniaków
  • 75-150 g mąki pszennej
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 75 g serka kremowego
  • 1 jajko
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 50 g masła
  • 15 listków świeżej szałwii
Ziemniaki obrać, ugotować, odcedzić, całkowicie ostudzić. Rozgnieść na puree, wymieszać z dynią i serkiem. Dodać jajko i przyprawy, wymieszać. Wsypać mąkę ziemniaczaną i powoli dosypywać mąkę pszenną, aż ciasto da się formować.
Z ciasta lepić kulki wielkości orzecha włoskiego. Każdą przycisnąć widelce, odbijając wzorek.

Gotować w osolonym wrzątku, aż wypłyną.

Masło rozpuścić, dodać listki szałwii i smażyć, aż staną się chrupkie.

Gniocchi podawać ugotowane lub odsmażone na maśla, polane masłem, z chrupiącymi listkami szałwii.

Smacznego!


A ja tymczasem zabieram się za pieczenie (tak, tak, ciągle mi mało...) halloweenowego, potwornego ciasta na jutrzejszy wieczór.

czwartek, 29 października 2015

Brownie z dynią. I sernikiem

Denerwowanie się wszystkim i zawsze mam w genach (nie powiem po kim, bo Mamunia się jeszcze obrazi). Obojętnie, czy nadchodzące wydarzenie jest związane z, choćby i wyimaginowanym, niebezpieczeństwem (egzamin), czy też nie można na nie patrzeć inaczej niż pozytywnie (otrzymanie nagrody), zawsze mocno to przeżywam. Staram się nad tym panować, ćwiczę głębokie wdechy, staram się zająć czym innym - a i tak w brzuchu mi jeździ. Po tysiąckroć wyobrażam sobie, jak to będzie, co zrobię ja, jak zachowają się inni; nie potrafię przestać o tym myśleć. Jeśli nie jesteście tego typu ludźmi, szczerze Wam zazdroszczę. Z pewnością nie macie jeszcze siwych włosów...

W każdym razie, aktualnie jestem w stanie nerwicy permanentnej. Długo wyczekiwane i wyidealizowane do granic możliwości praktyki spędzają mi sen z powiek. Zastanawiam się, czy dam sobie radę, i czy już po kilku godzinach nie wyrzucą mnie za drzwi. Uch... Nie jest lekko, naprawdę.
W tym miejscu chciałabym też podziękować za wszystkie przejawy wsparcia - dobre słowa wiele dla mnie znaczą. Choć nadal stresuję się niesamowicie, dobrze jest wiedzieć, że są ludzie, którzy wierzą we mnie bardziej niż ja sama.

Jak ogólnie wiadomo, na wszelkie stany lękowe, znerwicowanie czy depresję, najlepsza jest czekolada. Duuużo czekolady... Najlepiej w formie kremowego, rozpływającego się w ustach brownie...
Właśnie takie cudo mam dla Was dzisiaj (dla siebie zresztą też, a co! Należy mi się). Przepis znalazłam u Averie zupełnie przypadkiem, i od razu zakochałam się w niezwykle apetycznych zdjęciach. Nie czekałam długo z jego przygotowaniem - w końcu sezon i na dynie, i na czekoladę w pełni.
Dyniowo-korzenny sernik zamknięty między warstwami mięciutkiego, kleistego ciasta, a całość przykryta grubą warstwą rozpływającej się na języku polewy czekoladowej. Czy muszę pisać coś więcej...? Ślinka cieknie na samo wyobrażenie.

Nie czekajcie więc na smutniejsze czy bardziej deszczowe chwile, sprawcie sobie przyjemność już teraz!

Warstwowe dyniowe sernikobrownie

Składniki:
(na formę 20x20 cm)

brownie:
  • 115 g masła
  • 165 g ciemnej czekolady (70%)
  • 2 jajka
  • 125 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 1 łyżka mocnej, ostudzonej kawy
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej (proszek)
  • 120 g mąki pszennej
masa serowa:
  • 1 jajko
  • 400 g serka kremowego
  • 200 g puree z dyni
  • 60 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 30 g mąki pszennej
polewa:
  • 200 g ciemnej czekolady (70%)
  • 65 ml śmietany kremówki (38%)
Czekoladę posiekać, umieścić z masłem w garnuszku. Podgrzewać aż do całkowitego rozpuszczenia składników, przestudzić.
Jajka, cukier, ekstrakt z wanilii i oba rodzaje kawy dokładnie wymieszać. Wlać masę czekoladową, połączyć. Na końcu dodać przesianą mąkę, wymieszać.

Połowę masy czekoladowej przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać.

Piec w 175 st. C. przez 15-20 minut, aż wierzch będzie ścięty.

W tym czasie przygotować masę serową. Serek, jajko, puree z dyni, cukier, ekstrakt, przyprawy i mąkę dokładnie wymieszać, tylko do połączenia składników.
Wyłożyć równomiernie masę serową na podpieczony spód, na wierzch pozostałe ciasto czekoladowe.

Piec w 175 st. C. przez 20-25 minut, aż wierzch będzie ścięty.
Ostudzić.

Czekoladę na polewę posiekać. Kremówkę zagotować, dodać czekoladę, wymieszać aż do jej rozpuszczenia. Lekko ciepłą polewę wyłożyć na ciasto, wyrównać.
Zostawić do zastygnięcia.

Przechowywać w lodówce.

Smacznego!


A jeśli macie ochotę na zupełnie inny sernik lub może typowo duński kisiel, koniecznie zajrzyjcie do Ani, gdzie wczoraj gościłam ze słodkimi przepisami.

Recepturę na sernikobrownie z dynią dodaję oczywiście do festiwalu Bei.

wtorek, 27 października 2015

American pie w wersji dyniowej

Ostatnio zakręcona jestem jak przysłowiowy już chyba słoik ogórków na zimę, tudzież rondo w szczycie (zależnie od regionu). Okazuje się bowiem, że żeby coś dostać, trzeba się nabiegać. A żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik, potrzebny jest cały stos dokumentów, podpisanych przez wiele różnych osób, urzędujących na kilku różnych końcach miasta (bo miasto nie kij, końców ma zdecydowanie więcej). W końcu jednak się udało, i z dumą mogę powiedzieć, że już w czwartek, o godzinie siódmej rano, rozpoczynam miesięczne praktyki w cukierni. Jeśli okres próbny zakończy się sukcesem, być może uda się osiągnąć coś więcej (odpukać!). Póki co jednak jestem zachwycona tą możliwością i biorę, co dają. Mam nadzieję, że dam sobie radę. Bardzo się denerwuję, choć już miałam krótkie praktyki w piekarni. Ta bowiem jest dużo większa i na nieco wyższym poziomie. Czuję motylki w brzuchu; jestem jednocześnie bardzo podekscytowana i lekko przerażona... Taka mieszanka uczuć, nad którą ciężko jest zapanować. Dlatego bardzo Was proszę - trzymajcie kciuki!
Oby się udało.

Tymczasem jednak wróćmy do teraźniejszości, a ta pomalowana jest jesiennym złotem, kasztanowym brązem i głębokimi odcieniami czerwieni. Na ich tle dumnie pręży swe kuliste jestestwo ogniście pomarańczowa dynia. Moje zapasy mocno się skurczyły - koniecznie muszę je uzupełnić, póki sezon trwa! Dynie bowiem znakomicie się przechowują, i można po nie sięgać nawet w środku zimy. Mniam!

Tematem dzisiejszego pieczenia był klasyczny pumpkin pie. Jest to typowo amerykańskie ciasto, taka niby tarta, ale pieczona w nieco głębszym naczyniu, przez co cudownie kremowego nadzienia jest zdecydowanie więcej. Do tej pory ten wypiek jakoś mi umykał, z radością więc zabrałam się za szukanie przepisu idealnego. W końcu zdecydowałam się sięgnąć po ten ze strony Food network na wersję czekoladową (jakoś nie potrafię trzymać się klasyki...). Po przeczytaniu komentarzy, użyłam większej formy, niż zalecano w oryginale. I choć inni użytkownicy wspominali, że ciasto wyszło za mało słodkie, ja jeszcze zredukowałam ilość cukru. Moim zdaniem wyszło idealnie - słodko, ale nie mdląco. Spód jest idealnie kruchy, ciasto cudownie się listkuje i jest naprawdę pyszne. Nadzienie jest gęste, kremowe i sycące, smakuje czekoladą, korzennymi przyprawami i odrobinę dynią. Wierzch udekorowałam ubitą kremówką; większa ilość czekolady wydawała mi się zupełnie zbędna. 
Moim zdaniem - coś pysznego. C. też był zachwycony. Ale lojalnie uprzedzam - to naprawdę duża porcja. Nawet największy łasuch nie zje więcej niż mały kawałek na raz, ciasto bowiem syci niesamowicie. Dlatego należy jeść powoli, rozkoszować się każdym kęsem... Mówię Wam, niebo w buzi.

Zajrzyjcie też do Marty, która również dzisiaj dyniowy paj piekła.

Czekoladowo-dyniowy paj


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)

ciasto kruche:
  • 230 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 115 g zimnego masła
  • 2-3 łyżki zimnej wody
nadzienie:
  • 125 g ciemnej czekolady (85%)
  • 125 g mlecznej czekolady
  • 60 g masła
  • 400 g puree z dyni
  • 335 g mleka skondensowanego słodzonego
  • 3 jajka
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 3/4 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 3/4 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/8 łyżeczki mielonych goździków
dodatkowo:
  • 125 ml śmietany kremówki (38%)
Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Powoli dolewać wodę; tylko tyle, żeby ciasto dało się zagnieść.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Po tym czasie 2/3 ciasta rozwałkować na okrąg o średnicy 26 cm, wyłożyć nim spód formy. Pozostałe ciasto rozwałkować na pasek szerokości 4 cm, uformować z niego rant.
Ciasto nakłuć wielokrotnie widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać fasolą lub kamykami do pieczenia.

Piec w 200 st. C. przez 15 minut.
Po tym czasie usunąć obciążenie i papier.

Piec w 200 st. C. jeszcze 10 minut.
Przestudzić.

Czekoladę posiekać, razem z masłem umieścić w garnuszku. Rozpuścić, przestudzić.

Puree z dyni, mleko skondensowane, jajka, mąkę, ekstrakt i przyprawy wymieszać na gładką masę. Dodać rozpuszczoną czekoladę, połączyć.
Masę wylać na podpieczony spód.

Piec w 160 st. C. przez 35-45 minut, aż masa z wierzchu będzie ścięta, ale przy poruszeniu blachą jeszcze lekko galaretowata w środku.
Wystudzić.

Kremówkę ubić na sztywno, udekorować ciasto.
Przechowywać w lodówce, ale podawać w temperaturze pokojowej.

Smacznego!

A już jutro koniecznie zajrzyjcie do Ani, bo goszczę u niej z moją paplaniną i pysznymi słodkościami.

Przepis na dyniowy paj dodaję do akcji Bei.

sobota, 24 października 2015

Proste ciasto z dynią i gruszką

Wczoraj po południu przypomniano mi, że nazajutrz o godzinie dziesiątej mam się stawić na spotkanie. Pierwszym punktem programu miało być wspólne zjedzone drugie śniadanie, co zawsze jest zachęcające i wprawia uczestników w dobry nastrój. Szczególnie, jeśli po domowych bułeczkach jest możliwość zjedzenia domowego ciasta, popijanego pyszną, mocną kawą (Duńczycy innej nie pijają). Hmm... Trzeba było coś upiec, i to szybko!

U Bereniki znalazłam pomysł na ciasto dyniowe. Świetnie się to zgrało z faktem, że akurat wyjęłam z piekarnika kolejną porcję dyni przeznaczoną na puree. Pozostałe składniki miałam w domu, szybko więc zabrałam się za pieczenie. Okazało się jednak, że nie wszystko pójdzie gładko... Formo, gdzie jesteś...? Wołałam w przypływie rozpaczy, nie mogąc znaleźć jej w żadnej z szaf. W końcu przypomniałam sobie, że obie pasujące do przepisu, mają moje koleżanki. Trzeba więc było improwizować... Sięgnęłam po keksówkę, i naprawdę - nie był to zły pomysł. Takie ciasto można później pokroić w zgrabne plastry, i je się je naprawdę wygodnie.
Oczywiście, musiałam dodać coś od siebie. Przyprawę do piernika, której jeszcze nie przygotowałam w tym roku, zamieniłam na moje ulubione korzenne aromaty. A na wierzch wyłożyłam plastry gruszki - bardzo lubię ciasta z owocami, a wszyscy wiedzą, że dynia i gruszka to para wręcz wyborna.

Ciasto mnie nie zawiodło - wyszło mięciutkie, wilgotne, obłędnie pachnące. Wszystkim bardzo smakowało, i spotkanie w sobotę przestało doskwierać nawet najbardziej marudnym.

Berenika wspomniała, że przy tym cieście należy użyć luźniejszego puree. Tak też zrobiłam, i musiałam dodać nieco więcej mąki, gdyż ciasto wyszło za rzadkie. Ilości składników należy więc potraktować nieco orientacyjnie, wszystko zależy od dyni. Jednak jeśli masa będzie za rzadka, wystarczy dodać mąki; gdy wyjdzie za gęsta - dolać mleka. Nie ma więc powodów do niepokoju, a ciasto robi się łatwo i przyjemnie.
Upieczcie, póki sezon na dynię trwa!

Korzenne ciasto dyniowe z gruszką


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 11x29 cm)
  • 200 g puree z dyni
  • 130 g cukru trzcinowego
  • 120 ml oleju
  • 2 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 180 g mąki orkiszowej
  • 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1 gruszka
dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru
Gruszkę obrać, wykroić gniazdo nasienne i pokroić w niezbyt cienkie plastry.

Mąkę przesiać, wymieszać z przyprawami, proszkiem do pieczenia i sodą.
Jajka roztrzepać, wymieszać z puree dyniowym, cukrem, olejem i ekstraktem z wanilii.
Mokre skłądniki wlać do suchych, wymieszać łyżką tylko do połączenia składników. Przelać ciasto do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Na wierzchu poukładać kawałki gruszek.

Piec w 180 st. C. przez 60 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Przepis dorzucam oczywiście do dyniowej akcji Bei.


PS Pamiętajcie o zmianie czasu!

piątek, 23 października 2015

Granola z dynią

Tak, tak, to już dziś! Rozpoczynamy Festiwal Dyni u Bei! Czekałam na niego niecierpliwie, bo za dyniami wręcz szaleję. Ich naturalnie słodkawy, może nieco mdły smak stanowi idealną bazę do eksperymentów wszelakich. Dynia nadaje się do dań wytrawnych i słodkich, można ją piec, gotować i smażyć. Właściwie nie jestem pewna, czy jest coś, czego z dyni zrobić się nie da...
Osobiście najbardziej lubię przetworzyć większą jej ilość na puree, które wykorzystuję na bieżąco lub zamrażam na później. To chyba najłatwiejszy sposób na dynię; kiedy już mamy gotowy mus, reszta przepisu zazwyczaj nie nastręcza trudności. W tym roku zaopatrzyłam się w niemal pięciokilogramowego giganta z Samsø, zwanej Græskarøen, czyli Wyspą Dyń.  Jest to niewielka wyspa leżąca między Jutlandią, Fionią i Zelandią, gdzie podobno można znaleźć dynie na każdym kroku. Wybrałabym się tam z największą przyjemnością w dyniowym sezonie; może kiedyś się uda.

W każdym razie, na rozpoczęcie Festiwalu mam dla Was coś zdrowszego, czego być może byście się po mnie nie spodziewali. Do domowej granoli zapałałam żywym uczuciem jakoś na początku tego roku, i nie mogę odmówić sobie uzupełniania mojego pięknego słoja (który tylko w tym celu zakupiłam) coraz to nowymi mieszankami. Tym razem, oczywiście, postawiłam na dynię. Płatki owsiane wymieszałam z dyniowymi pestkami i orzechami włoskimi, a do musu z dyni dodałam aromatyczne przyprawy i nieco syropu klonowego (w końcu granola musi być choć trochę słodka). Do tego suszone śliwki i żurawina, i mamy cudownie chrupiącą, niezwykle aromatyczną i optymistycznie pomarańczową granolę. Z C. zakochaliśmy się w niej w momencie, gdy z piekarnika zaczął dobywać się niebiański zapach korzennych przypraw...
Musicie tego spróbować!

Dyniowa granola


Składniki:
(na 2 l granoli)
  • 400 g płatków owsianych
  • 75 g ziaren dyni
  • 100 g orzechów włoskich
  • 40 g złotego siemienia lnianego
  • 200 g musu z dyni
  • 65 ml syropu klonowego
  • 50 ml oleju
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków
  • 80 g suszonej żurawiny
  • 65 g suszonych śliwek
Orzechy grubo posiekać, wymieszać z płatkami owsianymi, ziarnami dyni i siemieniem. Mus z dyni wymieszać z syropem klonowym, olejem i przyprawami na jednolitą masę. Dodać mokre składniki do suchych, dokładnie połączyć.

Masę wyłożyć równomiernie na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec w 170 st. C. przez 35-40 minut, 3-4 razy w trakcie pieczenia mieszając.

Śliwki pokroić na mniejsze kawałki, razem z żurawiną dodać do upieczonej i przestudzonej granoli. Wymieszać.
Przechowywać w szczelnym słoju.

Smacznego!

A ja tymczasem uciekam do kuchni - trzeba przygotować kolejny dyniowy deser...

czwartek, 22 października 2015

Rozgrzewający krem curry

Zimno.
Rtęć w termometrze nie ponosi się już powyżej dziesięciu kresek, i chyba jakoś podświadomie uznałam to za znak zbliżającej się nieubłaganie zimy. Owijam się w swetry i szale, piję gorącą herbatę i staram się nie myśleć o tym, że odmrożone palce mogą po prostu odpaść. Wychodzę z Ptysią na spacer; idziemy do parku i nagle przenoszę się w zupełnie inny, piękny świat. Liście w odcieniach złota, żółci, czerwieni i głębokiego brązu powoli spadają z drzew, tańcząc na wietrze. Ich szum pod stopami przypomina mi dzieciństwo, gdy z radością wbiegałam w kopczyki liści i rozsypywałam je na boki. Na ulicy szurałam nogami (co do szału doprowadzało Babcię), żeby tylko usłyszeć ten cudowny szelest. 
Teraz za szuranie nikt już nie daje mi bury...

Z uśmiechem obserwuję moją psę, która zanurza nos między liście, fuka i śmiesznie podskakuje. Ona też lubi jesień. Choć spacery są coraz krótsze; chyba nawet ona, mimo coraz dłuższego futra, jednak marznie...

W domu czekają na nas smakołyki - na Tinę jej ulubione psie ciasteczka, na mnie - rozgrzewająca, lekko ostra zupa. Przepis znalazłam na blogu Something ordinary, i od razu oczarował mnie kolorem. Gdy zagłębiłam się w recepturę stwierdziłam, że będzie idealny na te chłodne popołudnia, gdy człowiek po powrocie do domu marzy tylko o tym, żeby rozgrzać przemarznięte wnętrze. A czym innym, jak nie zupą...? Ta ma w swoim składzie chilli (możecie dodać papryczkę razem z pestkami, jeśli lubicie ostre dania, lub pesteczki usunąć, aby uzyskać nieco łagodniejszą wersję) i pastę curry, które łagodzi mleczko kokosowe. Smak papryki przełamany jest kwaśną limonką i aromatycznymi przyprawami. Zupa podana z makaronem ryżowym syci na długo; drugie danie jest zupełnie zbędne.
Jeśli więc jesteście takimi zmarzluchami jak ja, koniecznie musicie wpisać ten krem do Waszego jesiennego menu.

Tajski krem curry


Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 7 strąków czerwonej papryki
  • 1 łyżka oleju
  • 2 łyżeczki czerwonej pasty curry
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • 1 łyżeczka mielonej słodkiej papryki
  • 2 liście kafiru
  • 1/3 łyżeczki mielonego ziela angielskiego
  • 1 cebula
  • 1 jabłko
  • 1 papryczka chilli
  • 700 ml wody
  • 400 ml mleka kokosowego (1 puszka)
  • sok z 1/2 limonki
  • 2 łyżki sosu sojowego
  • sól

dodatkowo:
  • 250 g makaronu ryżowego
  • 1 papryczka chilli
  • pęczek kolendry

Papryki ułożyć na blasze.

Piec w 200 st. C. przez 30-40 minut, aż skórka zrobi się czarna.

Przełożyć papryki do miski, dokładnie zawinąć folią spożywczą i odstawić na 10-15 minut. Po tym czasie obrać papryki ze skórki i wyjąć pestki.

Cebulę pokroić w kostkę. Jabłko obrać, wyciąć gniazdo nasienne, pokroić na mniejsze kawałki. Papryczkę posiekać.
Na oleju rozgrzać pastę curry, kurkumę, mieloną paprykę i ziele angielskie. Dodać liście kafiru. Podgrzewać, aż przyprawy zaczną intensywnie pachnieć. Dodać cebulę, podsmażyć. Dodać jabłko i posiekane chilli, smażyć jeszcze 2 minuty. Dodać upieczone papryki. 
Całość zalać wodą, gotować 10-15 minut, aż jabłka będą miękkie.

Zdjąć zupę z palnika, wyjąć listki kafiru. Zupę zmiksować blenderem na gładki krem. Dodać mleko kokosowe, sok z limonki i sos sojowy, wymieszać. Doprawić do smaku solą.

Makaron ryżowy przygotować według opisu na opakowaniu.

Zupę przed podaniem podgrzać (ale nie gotować). Podawać z makaronem ryżowym, pokrojonym w plasterki chilli i kolendrą.

Smacznego!

A jakie są Wasze ulubione jesienne rozgrzewacze...?

wtorek, 20 października 2015

Krwawa panna cotta

Marznę. I to okropnie! Temperatury spadają nieubłaganie, dzień robi się coraz krótszy (niedługo zmiana czasu, więc popołudnia będziemy spędzać w całkowitych ciemnościach), a wiatr hula swawolnie, nic sobie z moich protestów nie robiąc. I choć cały rok wypijam duże ilości gorącej herbaty, teraz wzrosły one jeszcze gwałtownie. Opatulam się moimi ulubionymi swetrami (a mam ich całkiem sporo; w końcu to moja ulubiona część garderoby), wyciągnęłam zapomniane na ciepłe miesiące świeczki i wpatruję się, niemal zahipnotyzowana, w blask ognia. Mimo wszystkich zabiegów, wewnętrzne zimno nie chce mnie opuścić. Stopy w grubych, czekoladowych skarpetkach (ze szkolnej wycieczki do Kopenhagi, w ramach pamiątek i suwenirów, dla C. przywiozłam czekoladki, a dla siebie trzy pary grubych skarpet i maleńką paterę na jedną muffinkę) są lodowato zimne, a dłonie tylko na chwilę adaptują ciepło kubka. Gdy tylko odstawiam go z powrotem na stolik, przybierają temperaturę najlepszych lodów waniliowych. Zaczynam całkiem na serio bać się, że i tutaj lada chwila spadnie śnieg. A ja jeszcze zupełnie nie jestem gotowa...

Tymczasem mam dla Was kolejną propozycję na halloweenowy poczęstunek dla dorosłych gości. Dla dzieci zresztą też, choć może im nie odpowiadać wyraźny lawendowy posmak. W żadnym razie nie jest mydlany! Nie martwcie się. Po prostu większość dzieci, które znam, ograniczają się do smaków waniliowego, czekoladowego i truskawkowego (a ten ostatni i tak nie zawsze). Dorosłym natomiast z pewnością do gustu przypadnie cudownie kremowa konsystencja i oryginalny, jeżynowo-lawendowy smak, przełamany lekko kwaskowym sosem. Na talerzu deser wygląda pięknie, choć może trochę krwawo... Ale to w końcu Halloween, prawda...?

Przepis na to cudo znalazłam u Łucji, od siebie dodałam lawendową nutę. 
Jeśli u Was też nie ma już jeżyn, nie martwcie się. W tym deserze doskonale dadzą sobie radę mrożone owoce. 

Jeżynowo-lawendowa panna cotta


Składniki:
(na 6 porcji)
  • 200 g jeżyn
  • 50 ml wody
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 ml mleka
  • 70 g cukru trzcinowego
  • 1 łyżka suszonych kwiatów lawendy
  • 6 listków żelatyny

dodatkowo:
  • 100 g jeżyn
  • 2 łyżki miodu
  • 25 ml wody

Kremówkę, mleko, cukier i kwiaty lawendy zagotować. Zdjąć z palnika, odstawić na pół godziny.

Jeżyny na pannę cottę zagotować z wodą. Gdy owoce się rozpadną, zmiksować je blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Kremówkę zagotować raz jeszcze, odcedzić, dodać odciśniętą żelatynę, wymieszać, aż do jej całkowitego rozpuszczenia. Dodać mus jeżynowy, połączyć.
Masę przelać do foremek, ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce przez minimum 4 godziny, a najlepiej całą noc.

Miód z wodą podgrzewać, aż miód się rozpuści. Dodać jeżyny, gotować tylko do momentu, aż owoce puszczą sok. Zdjąć z palnika, przestudzić.

Pannę cottę wyjąć z foremek, ułożyć na talerzykach. Podawać z jeżynami i syropem (ciepłym bądź zimnym).

Smacznego!


Jak sobie teraz myślę o tym deserze, to od razu mi się cieplej robi. Jeżyny jednak ciągle jeszcze pachną ciepłą, słoneczną jesienią. Złotą.
Minioną...

poniedziałek, 19 października 2015

Pan Helmig i czekoladowa tarta ze śliwkami

Tydzień temu C. zabrał mnie na koncert. Ucieszyłam się ogromnie, bo rzadko nam się to zdarza. Prawdę mówiąc, do tej pory byliśmy tylko na jednym... Ale za to jakim! Nie co dzień można na żywo posłuchać zespołu takiego kalibru jak Metallica. Możecie tego o mnie nie wiedzieć, ale jestem wielką fanką rocka. Gdy moje koleżanki w podstawówce kochały się w członkach zespołu Backstreet Boys, ja wzdychałam do dawno zmarłego Morrisona. Gdy one śpiewały Viva forever, ja nuciłam Lady in black. Tatuś był ze mnie dumny, Babcia łapała się za głowę, a ja w końcu kupiłam glany (takie prawdziwe, z blachą). 
To były czasy...

Gdy więc C. powiedział, że idziemy na koncert, prawie podskoczyłam z radości. Później powiedział, że to koncert Thomasa Helmiga, a mi nieco zrzedła mina. Kto to, u licha, może być...?
Nie miałam jednak okazji sprawdzić. Nastawiłam się więc na duńskie piosenki, których w życiu nie słyszałam. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jego najbardziej znaną piosenką jest Stupid men! Zajrzyjcie w linka, z pewnością też to znacie, a przynajmniej obiło Wam się o uszy. Tak samo Don't leave tonight. Spróbujcie też posłuchać jego duńskich piosenek - łatwo wpadają w ucho, są naprawdę przyjemne i bardzo lekkostrawne.
Bawiłam się więc znakomicie. Już samo obcowanie z żywym artystą przyprawia mnie o motylki w brzuchu, a jeśli jeszcze śpiewa miłe dla ucha utwory, mogę słuchać godzinami. Skończyło się po dwóch i pół... Zdecydowanie za szybko.

Na osłodę, nie tylko dla siebie, mam absolutnie bajeczną tartę. Moją przygotowałam ze śliwkami, ale można użyć malin, jeżyn, albo też owoce pominąć zupełnie. Samo bowiem obłędnie czekoladowe, kremowe i delikatne nadzienie, każdego powali na kolana. Nas urzekło; mówię Wam, ciężko na jednym kawałku skończyć. Do tego lekko kwaśne śliwki, które ożywiają całość, a to wszystko zamknięte w kruchym, mocno kakaowym cieście z nutą cytryny. Jest ona zaskakująca, ale bardzo tutaj pasuje. Jeśli nie lubicie takich połączeń, zastąpcie skórkę cynamonem. Będzie równie aromatycznie, a dodatkowo rozgrzewająco.

Czekoladowa tarta ze śliwkami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

ciasto kruche:
  • 150 g mąki pszennej
  • 25 g kakao
  • 45 g cukru
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 80 g zimnego masła
  • 1 jajko

krem:
  • 100 g ciemnej czekolady (72%)
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 jajka
  • 75 g cukru
  • 2 łyżki budyniu czekoladowego (proszek)

dodatkowo:
  • 300 g śliwek

Mąkę i kakao przesiać, wymieszać z cukrem i skórką cytrynową. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść kruche ciasto.

Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30 minut.
Po tym czasie ciasto rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica formy. Wyłożyć ciastem formę, formując brzeg.
Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto przykryć papierem do pieczenia, wypełnić formę fasolą lub kamykami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec kolejne 10 minut w 180 st. C.
Przestudzić.

Śliwki przekroić na połówki, usunąć pestki.
Czekoladę posiekać. Kremówkę zagotować, zalać nią czekoladę, odstawić na 5 minut. Po tym czasie dokładnie wymieszać, aż czekolada całkowicie się rozpuści.
Przestudzić.

Żółtka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać budyń, a następnie powoli wlać czekoladową masę (może być letnia). Na końcu delikatnie wmieszać ubite na sztywno białka.

Masę przelać na podpieczone ciasto, na wierzchu ułożyć śliwki.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


I już deszcze i wiatry mi niestraszne...

sobota, 17 października 2015

Książka z historią w tle

Większość książek, których jestem dumną posiadaczką, sprawiła mi Babcia, albo kupiłam sobie sama. Sporą część stanowią też prezenty od Rodziców, bliższych i dalszych znajomych oraz krewnych. Na osiemnaste urodziny na przykład dostałam od mojej Chrzestnej całą górę powieści Jonathana Carrolla, bo wspomniałam, że polubiłam tego autora. Ależ ja byłam wtedy szczęśliwa!
Zresztą, Ciocia jest jedną z niewielu osób, które znam, która z całym sercem do kupowania prezentów podchodzi. I choć zdarzają jej się wpadki, jak na przykład cudownie puchate golfy w pastelowych kolorach, sztuk trzy (dla Mamy, Młodej i mnie), które były piękne i gryzły tak niesamowicie, że nie dało ich się nosić nawet na sweter pod spodem. W końcu wszystkie się poddałyśmy, i co się właściwie z nimi stało, nie mam pojęcia... Najczęściej jednak prezenty od niej sprawiają wszystkim mnóstwo radości.

Z drugiej strony, nie jest tajemnicą, że żeby sprawić mi frajdę, tudzież wkupić się w moje łaski, wystarczy obdarować mnie książką. Na któreś Święta, dość dawno temu, dostałyśmy od Cioci właśnie Tchnienie śniegu i popiołu Diany Gabaldon, w dwóch tomach. Jeden dla Młodej, drugi dla mnie. Odstawiłyśmy je na półkę, bo akurat nikt nie miał czasu pogrążać się w ponad tysiąc stronicowej lekturze. I tak sobie stały i stały, a życie płynęło. Wyjechałam do Danii, i jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, książki te pojechały ze mną. Już miałam zabrać się za czytanie, otworzyłam tom pierwszy, aż tu nagle - wypadła z niego koperta! Zaglądam - a tam rozjaśniający me oblicze banknot. Czym prędzej zajrzałam do drugiej części - to samo. Okazało się, że Ciocia chciała nam dać coś więcej niż kilka godzin zapomnienia...


Nie wiem dlaczego, ale książki znów odłożyłam na półkę (wcale nie z nadzieją, że gdy zajrzę do nich ponownie, znów znajdę pieniądze). Ostatnio jednak wpadły mi w oko i wiedziałam, że nadszedł ich czas. Czytam, czytam, aż tu nagle: kot. O tyle niezwykły, że wspomniano jego konotacje z pewnym majorem, o których słowa wcześniej nie było. No nic to - w końcu bohaterowie nie biorą się z powietrza, i jakieś sytuacje z pewnością miały miejsce, zanim autorka wkroczyła do akcji, spisując ich historię. Gdy takich momentów jednak było więcej, poprosiłam Google o pomoc. Co się okazało? Że Tchnienie śniegu i popiołu to część szósta przygód Claire... Wahałam się przez chwilę, czytać czy nie czytać, ale stwierdziłam, że zanim kupię pięć pierwszych tomów muszę sprawdzić, czy mi się spodoba. 
Po kilku kolejnych stronach doszłam do opisu sytuacji intymnych, i aż się zarumieniłam z wrażenia. Kolor moich policzków znacząco się pogłębił, gdy dodałam dwa do dwóch, a właściwie odjęłam to i owo i wyszło mi, że Młoda miała lat piętnaście, gdy książkami zostałyśmy obdarowane! To chyba jednak było zrządzenie losu, że nie sięgnęłyśmy po nie wcześniej...


Po tym przydługim wstępie, już skupiam się na treści. 
Akcja ma miejsce w latach 1773-1776, w przeddzień wojny o niepodległość w Stanach Zjednoczonych. Główni bohaterowie to Jamie Fraser i jego małżonka Claire oraz ich rodzina i znajomi. Pani Fraser nie jest jednak zwyczajną kobietą - jest lekarką z zaskakującą jak na tamte czasy wiedzą... Wszystko dlatego, że przybyła w przeszłość z czasów nam współczesnych, poznała twardego szkockiego górala, który zdobył jej serce, i postanowiła z nim zostać. Jakim sposobem udała jej się taka podróż? Nie wiem. A i w książce odpowiedzi nie znajdziecie - po nie musicie sięgnąć do poprzednich części.
Na tle ważnych wydarzeń politycznych, które dotykają naszych bohaterów, obserwujemy ich codzienne, ale nie zwyczajne życie. Są dramatyczne porwania, morderstwa i zdrady, ukryte złoto Stuartów i ludzie, którzy niespodziewanie pokazują drugą twarz. Claire jest lekarką, więc możemy obserwować jej zmagania z ówczesnymi ograniczeniami medycyny i walkę o niejedno życie. Jamie natomiast, osoba szanowana i wpływowa, staje przed trudnym wyborem: stanąć po stronie króla, któremu przysiągł wierność, czy rebeliantów, którzy wojnę wygrają...? Do tego wszystkiego nad głowami głównych bohaterów wisi notatka z gazety z roku 1776, informująca o pożarze w domu państwa Fraserów i śmierci całej rodziny...

Książka wciąga. Historia jest fascynująca, akcja wartka, a postacie nieszablonowe. Można spodziewać się wszystkiego. Niestety - odczułam wyraźne luki z powodu nieprzeczytania części wcześniejszych. Jeśli więc macie ochotę zapoznać się z Claire i Jamiem, zacznijcie od Obcej... Ja mam zamiar nadrobić, jak tylko uda mi się ją zdobyć.

Tchnienie śniegu i popiołu, tom 1 i 2
Diana Gabaldon
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa, 2008

piątek, 16 października 2015

Chlebek z dynią na Światowy Dzień Chleba

Wiedzieliście, że dzisiaj mamy Światowy Dzień Chleba? Nie? Nic nie szkodzi. Ja, szczerze mówiąc, też do niedawna nie wiedziałam. Aż tu nagle pojawiła się propozycja wspólnego pieczenia; nie mogłam sobie tej przyjemności odmówić. Szczególnie, że ostatnio mocno na bakier jestem z domowym wypiekiem pieczywa; szkoła mnie pod tym względem mocno rozleniwiła, i jakoś nie mogę się zebrać do stanu sprzed. Cóż... Może w końcu się uda. Póki co jednak prym na śniadanie wiodą u mnie owsianki, domowa granola, naleśniki i wszelkiej maści placuszki. Takie typowo jesienne śniadanka. Chleb zszedł na dalszy plan, i muszę przyznać, że nawet specjalnie mi go nie brakuje. Ale skoro trafiła się okazja (i to nie byle jaka!), zakasałam rękawy i zabrałam się do dzieła.

Jako, że sezon dyniowy w pełni, nie byłabym sobą, gdybym dyni nie wykorzystała. U Doroty znalazłam wypiek, który świetnie się nadawał: prosty i stosunkowo szybki (a przynajmniej nie zajmuje więcej czasu niż inne chleby pieczone na drożdżach), w dodatku prezentuje się bardzo efektownie. Lubię chlebki odrywane nie tylko za ich uroczy wygląd, ale też za łatwość jedzenia - świetnie nadają się jako dodatek do zup, gdzie każdy może sobie oderwać kawałek. A potem jeszcze jeden, nawet, gdy miska już pusta. Tak niezobowiązująco.

Tym razem delikatny smak dyni został doprawiony czosnkiem i sporą ilością ziół; w połączeniu ze słonawym kozim serkiem i mięciutkim ciastem całość po prostu zachwyca. Oczywiście, zamiast mąki orkiszowej można użyć pszennej, a dobór ziół pozostawiam Waszym indywidualnym gustom.

Chleby piekły dzisiaj również Mopsik, Mirabelka, LejdiEmilia i Martynosia.

Orkiszowy chlebek do odrywania z dynią i kozim serem


Składniki:
(na keksówkę o wymiarach 30x11 cm)
  • 500 g mąki orkiszowej
  • 30 g świeżych drożdży
  • 250 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 50 g masła
nadzienie:
  • 250 g musu z dyni
  • 35 g masła
  • 2 ząbki czosnku
  • 1/2 łyżeczki suszonego oregano
  • 1/2 łyżeczki suszonej bazylii
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 100 g koziego sera
  • 3 łyżki świeżych ziół (bazylia, oregano, melisa, szałwia, tymianek)
dodatkowo:
  • 10 g ziaren dyni
  • 20 g ziaren słonecznika
Mąkę przesiać do dużej miski. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier, wlać 100 ml wody i odstawić na 15 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.

Do wyrośniętego zaczynu dodać resztę wody i sól, zagnieść ciasto. Wlać masło, wyrobić gładkie ciasto. Uformować z niego kulę, włożyć do miski i odstawić przykryte ściereczką na 1 godzinę.

W tym czasie masło na nadzienie rozpuścić i przestudzić. Wymieszać z musem z dyni, przeciśniętym przez praskę czosnkiem, solą i suszonymi ziołami.
Serek pokroić w kosteczkę, świeże zioła porwać na mniejsze kawałki.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, a następnie rozwałkować na prostokąt o wymiarach 30x50 cm. Posmarować musem dyniowym, posypać kozim serem i ziołami. Przeciąć wzdłuż na 3 paski, ułożyć jeden na drugim. Złożone ciasto pokroić na 5 kawałków.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia. Złożone kawałki ciasta układać pionowo w formie. Wierzch posypać ziarnami dyni i słonecznika.
Odstawić do wyrośnięcia na 30 minut.

Piec w 180 st. C. przez 45 minut.
Ostudzić.

Smacznego!


A Wy? Upiekliście dzisiaj chleb...?

World Bread Day 2015 (October 16)

czwartek, 15 października 2015

Lody z jarzębiny. Z cynamonem

Październik sprawił, że wpadłam w czytelniczy szał. Całe dnie spędzam z nosem w książkach, i och! Jak mi jest z tym dobrze...
Nie ciągnie mnie do komputera, nawet nie mam zbyt wielkiej ochoty piec; wystarcza mi kubek gorącej herbaty (i świadomość z tyłu głowy, że termiczny dzbanek w optymistycznym kolorze zielonego jabłuszka jest pełny), świeżo wyprany, pachnący błękitnym płynem do płukania kocyk i wymoszczone miejsce na kanapie. Od czasu do czasu wyrywam się z krainy marzeń, żeby wyjść z psem na spacer i dotlenić nieco zamulony organizm. A potem znów daję nura między karty powieści, gdzie król angielski stara się stłumić bunt niepodległościowy w Ameryce, gdzie tajemniczy alchemik zabija Bogu ducha winnego Pete'a, a najbardziej uroczy spośród marszandów próbuje przetrwać szkolenie w akademii swojej świeżo poślubionej małżonki. 
No tak, możliwe, że pomieszałam kilka powieści, nie mających ze sobą wiele wspólnego, jeśli o treść chodzi... Ale nie to jest przecież najważniejsze!

Mimo wszystko, czytanie warto sobie umilić czymś dobrym. Najlepiej słodkim. I czekoladowym (spójrzcie za okno, a z pewnością potrzeba zjedzenia czekolady stanie się silniejsza). Tym razem jednak na czekoladę spojrzałam tylko, unosząc brew, a z zamrażalnika wyjęłam lody. I to naprawdę niezwykłe, bo z jarzębiny...
Pamiętacie mój dżem jarzębinowy? Przygotowałam go z myślą o dwóch rzeczach: pierwsza przed Wami. Idealnie kremowe, z charakterystycznym, gorzko-jarzębinowym posmakiem, z nutą cynamonu w tle. Idealne jesienne lody! Zjedliśmy je bardzo szybko, mimo temperatur zatrważająco szybko zbliżających się do zera. 

Bo kto powiedział, że lody można jeść tylko latem...?

Lody jarzębinowo-cynamonowe


Składniki:
(na 1 l lodów)
  • 4 żółtka
  • 100 g cukru
  • 300 ml mleka
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 laska cynamonu
  • 250 g dżemu jarzębinowego

Mleko zagotować z cynamonem, odstawić na 30-60 minut.
Po tym czasie mleko zagotować raz jeszcze. W tym czasie ubić żółtka z cukrem na puszystą, jasną masę. Z mleka wyjąć cynamon; powoli wlewać mleko do żółtek, cały czas miksując.
Masę przelać z powrotem do garnuszka, podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!). 

Dżem zmiksować blenderem na gładką masę, przetrzeć przez sitko. Dodać do kremu jajecznego razem z kremówką, dokładnie wymieszać.
Całość ostudzić, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Następnego dnia przelać masę do maszyny do lodów. Gdy maszyna skończy pracę, przełożyć lody do pudełka, zamrozić.

Wyjąć z zamrażarki 20 minut przed podaniem.

Smacznego!


Powiecie, że wymyślam. A owszem! Ale warto czasem spróbować czegoś nowego, nieoczywistego...
Dajcie się zaskoczyć!

wtorek, 13 października 2015

Pieczona herbatka jabłkowa

Tak, tak, już sobie wyobrażam, co o mnie pomyśleliście, czytając tytuł. Przecież nawet dziecko wie, że wodę na herbatę gotuje się w czajniku, a potem zaparza się herbatę w kubku, filiżance czy choćby dzbanuszku. Z piekarnikiem nie ma ona absolutnie nic wspólnego, a kto myśli inaczej, szybciutko powinien się wybrać do lekarza. Ten pierwszego kontaktu może okazać się niewystarczający...

Spokojnie. Wszystko ze mną w porządku (choć z drugiej strony hołduję stwierdzeniu, że normalność je nudna, nie możecie być więc na sto procent pewni...); a przynajmniej nie zwariowałam jeszcze zupełnie. Jak wiecie, wiele inspiracji znajduję na innych blogach; z przyjemnością spędzam czasem długie godziny na ich przeglądaniu. Tak też trafiłam na przepis na herbatkę jabłkową z piekarnika na blogu Magazyn kuchenny. W pierwszej chwili popatrzyłam z niedowierzaniem i lekkim dystansem; tym bardziej, że cudo ze zdjęcia nijak herbatki, w klasycznym rozumieniu tego słowa, nie przypominało. Cóż więc to za dziwo...?

Okazało się, że autorzy bloga niedawno byli na wakacjach na Słowacji, i tam własnie odkryli takie pieczone herbatki. Generalnie chodzi o to, że zapieka się owoce z cukrem i przyprawami, aż puszczą sok, ale się nie rozgotują. Później taki sok rozcieńczamy wodą, ciepłą lub zimną, zależnie od temperatury i nastroju; albo dolewamy do herbaty. Sięgnęłam po przepis z jabłkami w roli głównej, bo przecież teraz na nie właśnie jest najlepszy czas. Wybrałam twarde, dość kwaśne jabłka, żeby mieć pewność, że nie wyciągnę z piekarnika marmolady. I udało się! 
Zapach podczas pieczenia wręcz obezwładnia i człowiek od razu ma chęć zagnieść ciasto na szarlotkę. Cynamon, goździki i kardamon doskonale komponują się z delikatną, waniliową nutą. Oczywiście, to ciągle jabłka grają tutaj pierwsze skrzypce. Sok wychodzi słodki i aromatyczny, już jego odrobina dodana do zwykłej, czarnej herbaty, zmienia ją w jesienny napój bogów. 
Dodatek rumu jest opcjonalny, można go pominąć, jeśli chcemy podawać napój dzieciom, albo zastąpić swoim ulubionym alkoholem, na przykład brandy. 

Musicie przyznać, że to wyjątkowy niecodzienny sposób na zapiekane jabłka, które były tematem naszego kolejnego, wspólnego pieczenia. Koniecznie sprawdźcie, co ze swoich piekarników wyjęły Emilia i Mirabelka.

Herbatka jabłkowa z piekarnika


Składniki:
(na 4 słoiczki)
  • 1 kg jabłek
  • 400 g cukru
  • sok z 1 cytryny
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2 laski cynamonu
  • 8 goździków
  • 4 ziarna kardamonu
  • 100 ml białego rumu
Jabłka pokroić na ćwiartki, wyciąć gniazda nasienne. Pokroić w kostkę o boki 1 cm, ułożyć w naczyniu żaroodpornym. Przysypać cukrem, polać sokiem z cytryny i ekstraktem. Między jabłka włożyć laski cynamonu, goździki i wyłuskane ziarenka kardamonu. 

Piec w 180 st. C., w połowie przemieszać.
Gdyby soku było za mało, dolać nieco wrzątku. Dolać rum, wymieszać.
Przełożyć do słoiczków, można zapasteryzować.

Podanie:
2-3 łyżki soku zalać szklanką gorącej wody, zimnej wody (może być gazowana) lub dodać do czarnej herbaty.

Smacznego!

Jabłka można również dodawać do herbaty, można je wyjeść łyżeczką albo podać gorące do ulubionych lodów. Są słodkie i aromatyczne, bardzo ciężko im się oprzeć.

poniedziałek, 12 października 2015

Dyniowo i elegancko: creme brulee

W końcu październik przybrał nieco bardziej klasyczną dla siebie formę. W dwóch słowach: zimno jest. Wyjęłam z zapomnianych na długie miesiące zakamarków swój lżejszy zimowy płaszczyk, i wychodząc wieczorami z psą, to w niego się opatulam. Do tego dokładnie zawinięty wokół szyi szal i ciepłe, puchate skarpetki; powoli rozważam też zakładanie czapki. Biorąc pod uwagę fakt, że ciągle jeszcze kicham i prycham, nie jest to prawdopodobnie najgłupszy z moich pomysłów.

Mimo wszystko jesień nie daje mi się we znaki aż tak, jak się tego obawiałam. Ciężko mi nawet uwierzyć, że kalendarz nie oszukuje; że to naprawdę jest już niemal połowa października. Żyję tak jakby zawieszona w czasie, biegając między cukierniami i szukając praktyk; wszystko inne schodzi na dalszy plan. 
A czas ma to wszystko w nosie, i pędzi naprzód jak szalony...

W związku z zaistniałą sytuacją jednak, postanowiłam zabrać się za dynię. Tak tak, to najwyższa już pora! Ja mam trzy okrągłe i jedną podłużną zachomikowane; zastanawiam się, jak najlepiej je wykorzystać... A pomysłów, jak co roku, mam mnóstwo!
Poza tym zbliża się też Halloween. Wiem, że nie jest to popularne w Polsce święto, ale ja je lubię. Zresztą - każda okazja do świętowania jest dobra, prawda? A pieczenie sernika z pajęczyną czy wycinanie dyni to naprawdę ogromna frajda.
Na początek mam jednak coś mniej oczywistego, co jednak świetnie się sprawdzi, jeśli urządzacie przyjęcie dla dorosłych. Dyniowy creme brulee - elegancki, kremowy, delikatny, z chrupiącą skorupką. No i ten dźwięk, który wydaje przy pierwszy uderzeniu łyżeczką - melodia dla zmysłów. 
Mój doprawiłam lekko korzennie, kusi więc aromatem cynamonu i innych jesiennych przypraw. Do tego ma obezwładniający wręcz, intensywnie pomarańczowy kolor. Czy można mu się oprzeć...?
Ja nie potrafię.

Dyniowy creme brulee


Składniki:
(na 7 porcji)
  • 150 g musu z dyni
  • 4 żółtka
  • 50 g cukru
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 ml mleka
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
  • 1/2 łyżeczki imbiru
  • 1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
  • 50 ml syropu klonowego

dodatkowo:
  • 3 łyżki cukru trzcinowego

Kremówkę i mleko zagotować z przyprawami.
W tym czasie żółtka ubić z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać gorącą śmietanę, miskując na najniższych obrotach.
Masę przelać z powrotem do garnuszka. Podgrzewać, aż nieco zgęstnieje (nie gotować!). Zdjąć z palnika, dodać mus dyniowy i syrop klonowy.

Masę przelać do kokilek. Dno większej formy wyłożyć ściereczką, ustawić kokilki z musem. Do większego naczynia wlać gorącej wody mniej więcej do połowy wysokości kokilek.

Piec w 140 st. C. przez 1 godzinę.
Wystudzić, a następnie schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc.

Przed podaniem wierzch kremu posypać cukrem, skarmelizować za pomocą palnika.
Podawać od razu.

Smacznego!


Do dyniowych znawców mam pytanie: wiecie może, co to za dynia znajduje się na zdjęciach? Kupiłam ją, bo wygląda niesamowicie, ale nie mogę wydedukować, co to za odmiana...
Ktoś mnie poratuje?

czwartek, 8 października 2015

Figi raz jeszcze. W duecie z malinami

Jak pewnie zauważyliście (a może i nie; skąd ja mam to właściwie wiedzieć...?), na blogu zaszły małe zmiany. Od dawna już nosiłam się z zamiarem przemeblowania, ale że tego typu zajęcia nie są moją mocną stroną, zwlekałam, jak tylko się dało. W końcu jednak przyszła jesień, samotne wieczory zaczęły się dłużyć niemiłosiernie, zebrałam więc w sobie całą motywację, jaką tylko potrafiłam znaleźć, i zabrałam się za zmianę szablonu.
Może nie jest szałowy i zupełnie inny niż wszystkie, ale mi się podoba. Bardziej od poprzedniego. Jest prosty i przejrzysty, taki... Bo ja wiem? Elegancki chyba. I prezentuje się nieco bardziej profesjonalnie od poprzedniego (niech żyje minimalizm!).

I teraz mam do Was, moje Robaczki, pytanie. Co o tym myślicie? Jest lepiej, gorzej, a może bez różnicy? Podobają Wam się większe zdjęcia, czy uważacie, że nie powinnam nimi zbytnio epatować? Powinnam coś jeszcze zmienić, dodać, usunąć?
Będę wdzięczna za wszelkie sugestie; skoro już zabrałam się do działania, chciałabym wszystko dopracować, jak najlepiej się da. Żeby blog cieszył oczy, ale żeby był też funkcjonalny (to drugie jest chyba nawet ważniejsze...). 
Więc: co myślicie...?

Żeby Was zachęcić do odpowiedzi, podzielę się przepisem na ciasto, które skradło nasze serca.
Przepis znalazłam na blogu Taste food, prowadzonym przez Amerykankę, która po podróży przez Francję, Anglię, Szwajcarię i Danię (z tej ostatniej przywożąc sobie męża), wróciła do rodzinnego kraju. W jej przepisach mieszają się więc wszystkie te kultury, chyba dlatego łatwiej mi znaleźć coś dla siebie. Choć dawki cukru z pewnością są typowo amerykańskie! Zmniejszyłam więc jego ilość, dopasowując ją do naszych, bardziej europejskich, podniebień. 

Dzięki dodatkowi mąki kukurydzianej, ciasto ma piękny, żółty kolor. Wyszło niesamowicie mięciutkie i puszyste, jak gąbeczka! Dzięki pieczeniu do góry nogami, mogło sobie spokojnie wyrosnąć... Wierzch (choć w zasadzie spód) stanowi mieszanina fig i malin zatopionych w słodkim karmelu. Poezja, mówię Wam!

Ciasto nie tylko bajecznie smakuje, ale też pięknie wygląda. Naprawdę, z przyjemnością się na nie patrzy. Śmiało możecie podać je gościom do popołudniowej kawy, nikt nie będzie rozczarowany.

Odwracane ciasto z figami i malinami


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 22 cm)
  • 230 g miękkiego masła
  • 150 g cukru
  • 4 jajka
  • 120 ml maślanki
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 245 g mąki pszennej
  • 60 g mąki kukurydzianej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki soli
dodatkowo:
  • 60 g masła
  • 150 g cukru
  • 4 figi
  • 150 g malin
Dodatkowy cukier skarmelizować w garnku o grubym dnie. Gdy nabierze złoto-brązowej, dość głębokiej barwy, dodać pokrojone w kostkę masło. Wymieszać, aż powstanie gładka masa.
Przelać karmel do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia. 
Figi pokroić na grube plastry. Poukładać je na karmelu, przestrzenie pomiędzy wypełnić malinami.
Odstawić.

Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem, solą i skórką z cytryny.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Wlać ekstrakt, połączyć. 
Na zmianę dodawać mąkę i maślankę, miksując na najniższych obrotach miksera.

Gotowe ciasto wylać na owoce.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, do suchego patyczka.

Przestudzić w formie przez 10-15 minut, następnie zdjąć obręcz tortownicy. Na cieście położyć talerz, szybko obrócić tak, żeby spód formy znalazł się na wierzchu. Zdjąć z ciasta papier, zostawić do całkowitego wystudzenia.

Smacznego!


Tymczasem październik postanowił pokazać swą prawdziwą twarz: pada, wieje i zupełnie już nie chce wychodzić się z domu. 
A czasem trzeba, niestety...

środa, 7 października 2015

Na jesień: drożdżowe ze śliwkami

Obiecałam Karolinie, że przez godzinkę przypilnuję jej dzieci. Obiecałam już w zeszłym tygodniu, nie wypadało więc dzień wcześniej cofnąć obietnicy. Denerwowałam się jednak, bo dopadło mnie jakieś paskudne przeziębienie. Kicham, prycham, kaszlę i smarkam; ogólnie - nie jest wesoło. Opracowałam już nawet plan, jak by się tu od tych pilnowanych dzieci jak najdalej trzymać, żeby ich choróbskiem nie uraczyć (dwójka małych dzieci w deszczowe, październikowe dni może być męcząca; dwójka chorych dzieci w takich warunkach może nieszczęsną matkę doprowadzić do stanu zbliżonego furii). Okazało się jednak, że nie mam się o co martwić - oboje ochoczo asystowali w pokasływaniu i chrząkaniu, a Natalce bardzo spodobało się wspólne chodzenie do łazienki i wydmuchiwanie nosów. A gdy nieco zmoknięta i zmęczona Karolina wróciła do domu, dołączyła do naszego trio, nie wyróżniając się za bardzo.

Wczorajsze popołudnie spędziłyśmy więc z herbatą (może Was to nie dziwić, ale my zawsze, ale to zawsze, pijemy razem kawę) i drożdżówką, którą rano upiekłam. Zabrałam ją ze sobą jeszcze cieplutką! Mięciutkie, maślane ciasto drożdżowe, nadziane słodkim, waniliowym twarogiem i cudownie fioletowymi śliwkami. Wierzch posypałam migdałami i cukrem, który utworzył chrupiącą, lekko karmelową skorupkę. Ciasto zawinęłam w roladę, a następnie pokroiłam na plastry; wyszły zgrabne ślimaczki, które można od siebie odrywać bez konieczności sięgania po nóż.
Taka aromatyczna drożdżówka to idealny jesienny przysmak, moim zdaniem. Już podczas wyrabiania ciasta można się uspokoić i zamyślić; a gdy z piekarnika zacznie dobywać się słodki zapach, ciężko wytrzymać, aż będzie można sięgnąć po kawałek. Najlepiej jeszcze cieplutki, mmm...

A Wy? Jakie jesienne smakołyki lubicie najbardziej?

Drożdżowe ślimaczki z twarogiem i śliwkami


Składniki:
(na formę o wymiarach 30x22 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 250 ml letniego mleka
  • 20 g świeżych drożdży
  • 65 g cukru
  • 60 g masła
  • 1 jajko
nadzienie:
  • 250 g twarogu, 3krotnie zmielonego
  • 50 g cukru
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • ziarenka z 1 laski wanilii
  • 500 g śliwek
dodatkowo:
  • 35 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru
  • 2 łyżki mleka
Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15-20 minut.
Masło rozpuścić i przestudzić.
Po tym czasie dodać pozostały cukier, mleko i jajko. Zagnieść ciasto. Wlać masło, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

W tym czasie śliwki umyć, osuszyć, przekroić na pół. Usunąć pestki, owoce pokroić w kostkę.
Twaróg zmiksować ze śmietaną, cukrem i wanilią na gładką masę.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt o grubości 0,5 cm i długości 40 cm. Posmarować masą twarogową, na wierzch równomiernie wyłożyć śliwki. Zwinąć ciasno, jak roladę, wzdłuż dłuższego boku. Pokroić na 12 plastrów.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć płasko bułeczki, jedną obok drugiej.
Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie wierzch posmarować mlekiem, posypać płatkami migdałów i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut, aż się ładnie zrumienią.
Ostudzić.

Smacznego!

Przepis dorzucam do wyzwania u Ani, gdzie inni blogerzy dzielą się swoimi ulubionymi jesiennymi smakołykami. Zajrzyjcie koniecznie!