poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Nad morzem miło jest. I drożdżówki z owocami

Wakacje. Jak zwykle mijają za szybko. Szczególnie w tym roku, gdy w Danii trafił nam się zaledwie jeden ciepły tydzień w czerwcu, a potem niemal tropikalne upały przez dwa tygodnie w Polsce. Teraz szaro, buro i deszczowo, zupełnie już jesiennie... Ach, nie podoba mi się to wcale!
Na szczęście zostały przyjemne wspomnienia, którymi można się rozgrzewać, póki jesień całkowicie się u nas nie zadomowi.

W czasie tych dwóch tygodni jeden dzień spędziliśmy nad morzem. I choć nasza wyprawa nie zaczęła się zbyt obiecująco, bo korki na autostradzie i w nadmorskich miejscowościach przerosły moje najśmielsze oczekiwania, okazało się, że popołudnie upłynęło nam fantastycznie. Już o czternastej wygodnie rozłożyliśmy się na plaży, okalając nasz kocyk i kilka ręczników naprawdę familijnych rozmiarów parawanem moich Rodziców (trzeba iść z duchem czasu, prawda?). Wszyscy razem, a było nas czworo, raźno ruszyliśmy w kierunku wody. Zanurzyłam duży palec, wzdrygnęłam się i stanowczo cofnęłam. Mowy nie ma, żebym zanurzyła coś więcej! Woda zimna - ale czego się tu po Bałtyku spodziewać...? Po kolei jednak, moja Siostra, potem C., a wreszcie nawet Tomasz, ruszyli w fale (a trzeba zaznaczyć, że tego dnia były naprawdę imponujące). I tak patrząc na nich, pozazdrościłam. Z wielkimi bólami dałam się jednak porwać wakacyjnym marzeniom o harcach w morzu, i razem z nimi dałam nura.

Ach, cóż to była za zabawa! Patrząc na Młodą, miałam wrażenie, jakbym cofnęła się w czasie, i to o kilka ładnych lat, kiedy nikt siłą, prośbą ani groźbą, z wody wyciągnąć jej nie mógł. Taplaliśmy się radośnie niemal godzinę, i tylko momentami przez głowę przechodziły mi niepokojące myśli o telefonach, kluczykach do auta i generalnie całym dobytku, zostawionym samopas na plaży. Na szczęście nie przeceniłam polskich plażowiczów - nic nie zniknęło. A zabawa była przednia! Wyhasani i zmęczeni, z C. zalegliśmy na kocu, a Młoda z Tomaszem ruszyli spacerować. Gdy już nacieszyliśmy się plażą, a piasek wcisnął się w najmniejsze szczeliny, zwinęliśmy parawan i ruszyliśmy podbijać Karwię. Udało nam się znaleźć całkiem zjadliwego kurczaka z rożna, oscypka (tak, też się zdziwiłam) i naprawdę znakomite lody. A dodatkowo, w ramach pamiątek, krówki dla Mamy i książki, sztuk pięć, dla mnie. Zadowoleni i radości, zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w drogę powrotną, która, dziwnym trafem, zajęła nam o połowę mniej czasu.

Ach, jak mi się później dobrze spało!

Cofając się jeszcze nieco bardziej w czasie, opowiem Wam również o wakacyjnych drożdżówkach. Wybierając się w niebagatelną, bo niemal tysiąckilometrową podróż, nie można się obejść bez łakoci. Upiekłam więc drożdżówki. Połączenie nektarynek z marcepanem znalazłam u Doroty, ale to właściwie wszystko, co z oryginalnego przepisu zostało. Dodałam jeszcze garść poziomek, które został mi od sernika (uwaga! U mnie poziomki jeszcze są, więc może i u Was się znajdą...?), a ciasto zawinęłam w bułeczki-ślimaczki. Jeszcze ciepłą blachę zapakowałam, i zabrałam ze sobą. Tak się złożyło jednak, że po drodze ich nawet nie tknęliśmy. Do domu rodzinnego wkroczyłam więc z blachą drożdżówek i sernikiem, czym bardzo zdenerwowałam moją Mamcię, która też na naszą cześć sernik przygotowała (jak się później okazało, jeden był pieczony, a drugi na zimno, więc tragedia żadna się nie stała). I gdy już myślałam, że może jednak trochę przesadziłam, okazało się, że drożdżówki znalazły wielu amatorów, z moją młodszą Siostrą na czele. Rozeszły się migiem, i wszystkim bardzo smakowały. Polecam Wam je więc ogromnie, na te już ostatnie dni lata.

Drożdżowe bułeczki z nektarynkami, poziomkami i marcepanem

Składniki:
(na formę 30x22 cm)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 250 ml letniego mleka
  • 75 g cukru
  • 50 g masła
  • 25 g świeżych drożdży
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 500 g nektarynek
  • 150 g poziomek
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 100 g marcepanu

dodatkowo:
  • 40 g płatków migdałowych
  • 20 g cukru
  • 3 łyżki mleka

Mąkę przesiać do dużej miski, po środku zrobić wgłębienie. Wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać 100 ml mleka. Odstawić na 15-20 minut.
Masło rozpuścići przestudzić.
Po tym czasie dodać pozostały cukier i mleko, skórkę z cytryny i jajko. Zagnieść ciasto. Wlać masło, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

W tym czasie nektarynki przekroić na połowy, usunąć pestki, pokroić w kostkę. Wymieszać z poziomkami i mąką.

Wyrośnięte ciasto rozwałkować na prostokąt o grubości 0,5 cm i długości 40 cm. Wyłożyć owoce, na wierzch zetrzeć marcepan. Zwinąć ciasno, jak roladę, wzdłuż dłuższego boku. Pokroić na 12 plastrów.
Formę wyłożyć papierem do pieczenia. Ułożyć płasko bułeczki, jedną obok drugiej.
Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie wierzch posmarować mlekiem, posypać płątkami migdałów i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut, aż się łądnie zrumienią.
Ostudzić.

Smacznego!

Wpis idealnie pasuje do letniego wyzwania u Ani.

środa, 26 sierpnia 2015

Morelowo mi!

Mamy właśnie sezon na morele, brzoskwinie i nektarynki. Śliczne to owoce - okrąglutkie, żółto-pomarańczowe, często z intensywnie czerwonym rumieńcem. Kuszą ze straganów i naprawdę rozumiem, jak ciężko przejść obok nich obojętnie. Ja jednak najczęściej tak właśnie robię; morele wydają mi się mdławe, a drobne włoski na brzoskwiniowej skórce skutecznie mnie odstręczają. Z całej rodziny najbardziej lubię nektarynki; słodkie i miękkie zjadam z przyjemnością, gdy za oknem słonko radośnie przygrzewa.

W tym roku jednak zdecydowanie łaskawszym okiem spojrzałam na morele. Są słodkie, delikatne i mięsiste, o mało wyraźnym smaku. Ale dzięki temu znakomicie komponują się z różnymi dodatkami - klasyka to lawenda lub rozmaryn. I właśnie to ostatnie połączenie postanowiłam w swojej kuchni wykorzystać. Kupiłam koszyczek dojrzałych owoców, i za radą Marty zatopiłam je w masie sernikowej o delikatnej ziołowej nucie. Całość otulona kruchym ciastem, również za sprawą rozmarynu spersonalizowanym, smakowała po prostu bajecznie. Z tym, że mi, zamiast tarty, wyszedł bardziej sernik - bo to właśnie masa serowa jest tym, co lubię najbardziej...
Połączenie moreli z rozmarynem polecam Wam ogromnie - sprawdzi się też w dżemie czy na przykład w lodach. A w serniku to sama poezja. 
Spróbujecie...?

Morele i ich kuzynki do kuchni zaprosiły również Ania, Emilia i Mirabelka. Koniecznie sprawdźcie, co przygotowały!

Sernik rozmarynowy z morelami 

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 200 g mąki pszennej
  • 45 g cukru pudru
  • 1 łyżeczka drobno posiekanych igiełek rozmarynu
  • 100 g zimnego masła
  • 1 jajko

masa serowa:
  • 400 g serka kremowego
  • 100 ml śmietany kremówki
  • 1 gałązka rozmarynu
  • 3 łyżki budyniu waniliowego (proszek)
  • 3 jajka
  • 85 g cukru
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 300 g moreli

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem pudrem i rozmarynem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.

W tym czasie zagotować kremówkę z rozmarynem. Zdjąć z palnika, ostudzić.

Schłodzone ciasto rozwałkować na okrąg większy niż średnica tortownicy. Wyłożyć nim formę, formując dość wysokie brzegi. Gęsto ponakłuwać widelcem, przykryć papierem do pieczenia i wysypać kulkami do pieczenia.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Po tym czasie zdjąć obciążenie i papier.

Piec w 180 st. C. przez 10 minut.
Ostudzić.

Z kremówki wyjąć rozmaryn.
Serek, kremówkę, budyń, jajka, cukier i ekstrakt zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników. Wylać na przestudzony spód.
Morele umyć, osuszyć, przekroić na pół i usunąć pestki. Ułożyć na masie serowej rozcięciem do góry.

Piec w 160 st. C. przez 60 minut.
Ostudzić w uchylonym piekarniku, następnie schłodzić 3-4 godziny przed podaniem.

Smacznego!

Pisałam Wam już może, że w ramach pamiątek przywiozłam sobie z Polski książki? Sztuk trzynaście beletrystyki, jedną kucharską i cały stos magazynów o tematyce wiadomo jakiej. W kolejnym wpisie opowiem Wam o pierwszej ze stosu, którą przeczytałam na jednym niemal wdechu.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Zaręczyny, urodziny i makaroniki, czyli wszystko na raz

Wszystko, co dobre, szybko się kończy... Większość z nas przekonuje się o tym prędzej lub później (oby jak najpóźniej!). Tak też było z tegorocznymi letnimi wakacjami - dwa tygodnie zleciały błyskawicznie. I choć do skutku nie doszło wiele planów, to jestem bardzo zadowolona, a nieoczekiwane zakończenie sprawiło, że dziesięciogodzinna podróż do domu nie uwierała jak zwykle. Co się stało? Otóż po pysznym obiedzie bez deseru (w restauracjach zawsze na deser brakuje mi miejsca, niestety), C. padł na kolana, wzbudzając tym moje bezgraniczne zaskoczenie (serio!). Od piątku z lekkim niedowierzaniem noszę na palcu pierścionek, ciągle go obracam i dotykam, i zastanawiam się niekiedy, czy on naprawdę tak na poważnie... 
Razem z moim Ojcem rodzonym poszedł kupować pierścionek, i, uwaga, żaden się nie wygadał. Spiskowcy od siedmiu boleści! Ale niech już będzie... W końcu złapałam dech, zadzwoniłam do Mamy i radośnie oświadczyłam: Wychodzę za mąż! Na co ona, czego w zasadzie mogłam się spodziewać, spokojnie odpowiedziała: Dzisiaj? 
A godzina była dwudziesta druga trzydzieści... 

A poza tym dzisiaj mój Tato ma urodziny. Dlatego chcę mu życzyć dużo zdrówka, radości z dzieci, szczególnie pierworodnej, i w ogóle wszystkiego, co najlepsze. I z tej okazji właśnie chcę Wam pokazać moje ostatnie makaroniki, które wyszły jak malowanie. W końcu opanowałam mój piekarnik, i wszystko się udało, jak należy. Chrupiące z zewnątrz, mięciutkie i lekko ciągnące w środku, z rozpływającym się w buzi i lekko kwaskowym kremem z wyraźnymi nutami limonki i mięty. Pomysł na krem zaczerpnęłam z książki Macarons, cupcakes, popcakes og andre søde kager Mii Öhrn, choć same makaroniki przygotowałam tradycyjnie, na bezie włoskiej. Moim zdaniem są dużo łatwiejsze, ale to oczywiście sprawa indywidualna.

Po francusku czy włosku, polecam Wam je ogromnie. Są pyszne i niesamowicie efektowne - czy ktoś mógłby się im oprzeć...?

Makaroniki limonkowo-miętowe


Składniki:
(na 20 złożonych makaroników)
  • 125 g mielonych migdałów
  • 125 g cukru pudru
  • 30 ml wody
  • 125 g cukru
  • 100 g białek
  • kilka kropli zielonego barwnika spożywczego w paście
nadzienie:
  • 125 g białej czekolady
  • 10 listków świeżej mięty czekoladowej
  • skórka otarta z 1 limonki
  • sok z 1 limonki
  • 2 łyżki miodu
  • 4 łyżki śmietany kremówki (38%)
Migdały z cukrem pudrem zmielić w młynku do kawy, a następnie przesiać przez drobne sitko. 50 g białek ubić na sztywną pianę. W czasie ubijania z cukru i wody zagotować syrop. Gdy osiągnie temperaturę 115 st. C., zdjąć z ognia i wąskim strumieniem, powoli wlać do białek, cały czas ubijając. Miksować jeszcze przez 10 minut, aż beza całkowicie wystygnie.

Do migdałów z cukrem dodać pozostałe 50 g białek, wymieszać na gładką pastę. Dodać 1/3 bezy, wymieszać. Dodać resztę, delikatnie, ale dokładnie połączyć. Dodać barwnik, wymieszać. Masa nie powinna być zbyt lejąca, ale też nie całkiem sztywna. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z okrągłą końcówką 8 mm, wyciskać na blachę wyłożoną papierem do pieczenia koła tej samej wielkości. 
Odstawić na 1 godzinę, aby utworzyła się skorupka. 

Piec w 130 st. C. przez 15-20 minut.
Wystudzić, delikatnie zdjąć z blachy.

Czekoladę i miętę drobno posiekać. Umieścić w garnuszku razem z pozostałymi składnikami kremu; podgrzewać, cały czas mieszając, aż czekolada się rozpuści (nie gotować!). Ostudzić, przełożyć do woreczka cukierniczego.

Ostudzone makaroniki przekładać kremem, wstawić do lodówki. Najsmaczniejsze kolejnego dnia.

Smacznego!


O wrażeniach z wakacji będę jeszcze pisać, bo choć wiadome wydarzenie nieco przyćmiło wszystko inne, to zdarzyło się kilka miłych rzeczy i parę ciekawych dni.

niedziela, 23 sierpnia 2015

Ciasto uniwersalne. Tym razem z morelami

Lubię poszaleć w kuchni (gdy mam na to czas, oczywiście). Znaleźć jakiś bardziej skomplikowany przepis, albo - jeszcze lepiej - próbować wymyślić coś samemu. Najczęściej leżąc już w łóżku, tuż przed zaśnięciem (lub pod prysznicem; taka kapiąca woda ożywia mój, czasem już wieczorem ospały umysł, i przychodzą mi wtedy do głowy ciekawe pomysły, nie tylko z kuchnią czy blogiem związane), myślę sobie o ciastach (jakoś tak przyjemniej się zasypia, gdy ostatnim świadomym obrazem pod powiekami był na przykład sernik). Jak wykorzystać owoce, które tego dnia kupiłam, albo co przygotować na zbliżające się urodziny. Pozwalam wyobraźni zaszaleć - nawet, jeśli nie wiem, jak coś zrobić, nie przeszkadza mi to w wyobrażaniu sobie efektu finalnego. Czasami w rzeczywistości powstają z takich przemyśleń naprawdę smaczne wypieki. Bywa też, że na wyobrażeniach się kończy - często zacierają się, przechodząc w słodkie sny...

Tym razem jednak upiekłam ciasto szybkie i proste, które na blogu pojawiło się już w różnych wersjach. Mowa oczywiście o cieście jogurtowym - jest tak cudownie uniwersalne, a jednocześnie pyszne, że nigdy mi się chyba nie znudzi. Zawsze mięciutkie i wilgotne, a poczęstowani nawet nie zdają sobie sprawy, że to właściwie to samo ciasto, z nieco tylko innymi dodatkami. Ja preferuję wersje z owocami, które można zmieniać w zależności od pory roku. Bardzo lubię dodatek kruszonki, czego chyba nie muszę tłumaczyć - ogólnie przecież wiadomo, że wszystko z kruszonką smakuje lepiej. Zamiast niej można ciasto polać lukrem, lub zostawić bez niczego - idealnie nada się na piknik. Z tego samego ciasta można też przygotować muffinki, choć nawet duża blacha znika bardzo szybko. Jeśli chodzi o dodatki, ogranicza Was tylko wyobraźnia - ze wszystkim będzie smakowało bajecznie.
Tym razem miałam do wykorzystania resztę truskawek i kilka moreli. Połączyłam je z delikatnym aromatem pomarańczowym, wzmocnionym za pomocą słodkiego, pomarańczowe lukru. Ciasto wyszło pyszne, mięciutkie - idealne.
Jak zwykle zresztą.

Pomarańczowe ciasto jogurtowe z truskawkami i morelami

Składniki:
(na formę 30x22 cm)
  • 450 g mąki pszennej
  • 3 jajka
  • 80 g cukru
  • 250 ml jogurtu naturalnego
  • 125 ml oleju
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
dodatkowo:
  • 200 g moreli
  • 200 g truskawek
lukier:
  • 100 g cukru pudru
  • 4 łyżki soku z pomarańczy
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem do pieczenia i skórką pomarańczową.
Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Powoli wlewać olej, cały czas miksując. Następnie na zmianę dodawać jogurt i mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia, wyrównać wierzch. 
Truskawki pozbawić szypułek i przekroić na połówki, morele pokroić na ćwiartki, usuwając pestki. Owoce ułożyć na cieście.

Piec w 180 st. C. przez 50-60 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Cukier puder przesiać, utrzeć z sokiem z pomarańczy na głaski lukier. Polać ostudzone ciasto, odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Wiem, że pod koniec sierpnia zdobycie smacznych truskawek graniczy z cudem. Spokojnie można użyć mrożonych, lub zastąpić je malinami czy jeżynami - na nie sezon teraz w pełni. Albo użyć samych moreli - ciasto będzie wtedy cudownie słoneczne.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Nie tylko z truskawkami

Tak, wiem, nudna już jestem z tymi truskawkami. Poza tym, sezon już się dawno skończył, a ja tu wyskakuję jak Filip z konopi. Ale co ja poradzę, że truskawki darzę aż tak gorącym uczuciem, że gdy nie mogę się już nimi cieszyć, to mam ochotę chociaż sobie powspominać...?

To ciasto upiekłam jakoś w lipcu; miałam na nie ogromną ochotę, bo w gazetce Pieczenie jest proste, nr 2/2014, wyglądało naprawdę kusząco. Gdy przeczytałam przepis - przepadłam. Bo czyż truskawki w połączeniu z migdałami i jeszcze większą ilością migdałów mogą być niedobre...? Pytanie jest czysto retoryczne; wszyscy bowiem wiedzą, że nie mogą. Poza tym zaciekawił mnie dodatek budyniu (zamiast mąki ziemniaczanej, dzięki temu ciasto zyskuje bardziej piaskową konsystencję) i śmietany kremówki zamiast tradycyjnego masła. Już podczas pieczenia zapachy z piekarnika kusiły ogromnie; w rezultacie nie daliśmy ciastu całkowicie wystygnąć przed pierwszą degustacją.

Wyszło wyborne! Wilgotne, soczyste od owoców, z chrupiącą cukrowo-migdałową posypką na wierzchu. Można je przygotować w nieco mniejszej tortownicy - wyjdzie wyższe. Choć mi takie odpowiada - więcej miejsca na owoce...

Polecam Wam je ogromnie! A końcem truskawkowego sezonu nie przejmujcie się ani trochę - ciasto wyjdzie pyszne z malinami, jeżynami, a nawet śliwkami, które już pojawiają się na targach. Spróbujcie koniecznie!

Ciasto truskawkowo-migdałowe

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 250 g mąki pszennej
  • 50 g mielonych migdałów
  • 1 opakowanie (40 g) budyniu waniliowego (proszek)
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 3 jajka
  • 150 g cukru
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)

dodatkowo:
  • 250 g truskawek
  • 30 g płatków migdałowych
  • 2 łyżki cukru

Truskawki umyć, osuszyć, pozbawić szypułek. Pokroić na połówki lub ćwiartki.

Mąkę przesiać, wymieszać z migdałami i proszkiem budyniowym. Jajka utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Na zmianę dodawać mąkę z kremówką, miksując na najniższych obrotach miksera.

Ciasto przelać do formy wysmarowanej masłem, na wierzchu ułożyć truskawki rozcięciem do góry. Wierzch posypać płatkami migdałów i cukrem.

Piec w 180 st. C. przez 40-50 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić.

Smacznego!

I choć truskawki na blogu jeszcze się pojawią, obiecuję też przepisy z innymi owocami. Moja umowa z Mamą, dotycząca działań kuchennych, działa bez zarzutu, więc jak już wrócę z wakacji będę miała dla Was kilka ciekawych (mam nadzieję) inspiracji.

piątek, 14 sierpnia 2015

Lato w słoiku - dżem wiśniowy z czerwonym winem

Wiśnie to dla mnie szczególnie cenne owoce. Ale tak to jest - jak się czegoś nie ma, to się tego właśnie najbardziej chce. Wielokrotnie już narzekałam na wiśniowy deficyt w Danii, nie będę się więc powtarzać. Opowiem Wam za to, jak sobie z nim radzę.

Po pierwsze, ratuje mnie Mama i jej wiśnie w słoikach. Wydrylowane, zasypane cukrem i zapasteryzowane - ot, cała filozofia. Idealnie nadają się do wszelkiej maści ciast, i gdy przychodzi nieodparta ochota na kwaskowe kuleczki, zaspokoją ją od razu. 
Kolejny sposób to dżemy. Mamunia od jakiegoś czasu raczej ich nie robi, wzięłam więc sprawy w swoje ręce. Kupiłam wiśnie i odpowiednie dodatki, i zabrałam się do dzieła. Muszę przyznać, że proces takiego długiego gotowania bardzo mnie odpręża. Oczywiście po drylowaniu wyglądałam, jakbym kogoś zamordowała, i to bynajmniej nie z chirurgiczną precyzją, ale było warto. Pomysł na dżem z dodatkiem wina znalazłam w gazetce Moje gotowanie, lipiec-sierpień 2014, i muszę przyznać, że sprawdził się znakomicie. Do tego odrobina pieprzu syczuańskiego, i mamy niezwykle aromatyczny dżem, który idealnie nada się do naleśników, placuszków, na kanapki, a także jako nadzienie do rogalików, jeśli pogotujemy go nieco dłużej, żeby nabrał gęstości. 

Trzeci sposób, który mam zamiar praktykować w przyszłości, gdy już dorobię się tej wymarzonej, ogromnej zamrażarki, to, jak się już zapewne domyślacie, mrożenie owoców przywiezionych z Polski. Ale na to jeszcze muszę poczekać...

Dżem wiśniowy z czerwonym winem

Składniki:
(na 4 słoiczki)
  • 2 kg wiśni
  • 800 g cukru
  • 400 ml półwytrawnego czerwonego wina
  • 1 łyżeczka pieprzu syczuańskiego
  • skórka otarta z 1 cytryny

Wiśnie wydrylować, włożyć do garnka. Dolać wino, dodać cukier, zmielony pieprz i skórkę z cytryny. Gotować na małym ogniu kilka godzin, aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji. Marmolada powinna być bardzo gęsta, pod koniec należy często ją mieszać. W przypadku zdjęcia z palnika wcześniej, otrzymamy pyszny dżem.
Gorącą marmoladę przełożyć do słoiczków, zamknąć, ustawić do góry dnem aż ostygnie.
Ewentualnie zapasteryzować.

Smacznego!

Połowa wakacji już za nami. Jak ten czas szybko leci, szczególnie, gdy człowiek dobrze się bawi! Póki co jednak, w myśl zasady, że szklanka jest do połowy pełna, cieszę się tygodniem, który ciągle przed nami.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Pomidorowe serce. I historia z dreszczykiem

Jestem Wam winna historię. O zwariowanym Duńczyku, który w pewnym momencie naprawdę mnie przestraszył, tylko wspomniałam. A historia mrozi krew w żyłach! No dobrze, może nieco przesadzam... Ale w mojej duńskiej, bardzo spokojnej rzeczywistości, zdecydowanie wyróżnia się na tle codzienności.

Zacznę może od początku: jechaliśmy z C. na spotkanie. Żeby nie było zbyt prosto - dwoma autami. On bowiem później musiał udać się do pracy, ja z kolei wybierałam się na ploteczki do koleżanki (nie ma jak sprawiedliwy podział obowiązków). On jechał przodem, z nawigacją, ja za nim, lekko tym faktem zestresowana. Zawsze troszkę się boję, że go zgubię (choć jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło).
W pewnym momencie wyprzedziło mnie małe, białe autko, starałam się więc patrzeń niejako przez nie, żeby C. z oczu nie stracić. A tu kierowca nagle zaczyna mrugać wszystkimi możliwymi światłami, zjeżdża na pobocze, a gdy chciałam go szybciutko wyprzedzić, wychylił się z okna niemal do połowy (co nie jest aż tak imponujące, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że jechał Smartem) i zaczął szaleńczo machać rękami. Najpierw pomyślałam, że wariat. Później, że może coś mi od autka odpadło, a on się tym bardzo przejął. Na końcu, że może biedak umiera i w panice oczekuje pomocy. Na myślenie nie było dużo czasu; Smarcik był komunalny (w sensie - państwowy), więc doszłam do wniosku, że pan kierowca raczej mnie nie zamorduje (chwilę później wyrzucałam sobie taką lekkomyślność). Koniec końców - zatrzymałam się, C. odjechał w siną dal, a całkowicie obcy człowiek wpakował mi się bezceremonialnie na miejsce pasażera. Żebyście tylko widzieli moją minę! Zaczął mówić z prędkością światła, ciężko mi było go zrozumieć, bo ciśnienie podskoczyło mi z wrażenia do prawidłowego. Dopiero po kilku sekundach skupiłam się na tym, co on właściwie mówi. A on rozwodził się nad cudownością mojego auta! W pierwszej chwili byłam pewna, że z tych nerwów zupełnie zapomniałam duńskiego języka, okazało się jednak, że miałam rację - pan jest fanem starych mercedesów, a mój tak pięknie wygląda, że on chciałby wszystko o nim wiedzieć!
Z opresji wybawił mnie powracający na białym rumaku... Ups! W białym służbowym aucie, C. Ha! Jego mina, gdy zobaczył obcego mężczyznę siedzącego ze mną w samochodzie, była z pewnością jeszcze ciekawsza niż moja na początku tej przygody. Zatrzymał się, podszedł, i jak zaczęli rozprawiać... Pół godziny żeśmy tam stali! Aż się bałam, że spóźnimy się na umówione (wydawałoby się - w poprzednim życiu) spotkanie. Na szczęście zdążyliśmy.

I tutaj mała dygresja - C. również jest wielkim fanem swojego samochodu, ale jeszcze nigdy nie widziałam, żeby rzucał się na niczego nieświadomych, Bogu ducha winnych kierowców, i prawił im półgodzinne wywody. Z drugiej strony - nie przebywam z nim cały czas, więc kto wie... A on teraz przecież bardzo dużo jeździ...

Wszystko dobrze się skończyło, ale naprawdę, był moment, że się naprawdę zdenerowałam. Zdecydowanie muszę popracować nad zachowywaniem zimnej krwi w sytuacjach stresowych, zamiast wyrzucania sobie, że największy nóż leży bezużytecznie w domu.

Na uspokojnie skołatanych nerwów, albo po prostu gdy jest sezon na piękne, soczyste pomidory, polecam Wam wyjątkową tartę. Klasycznej tarty tatin nigdy nie piekłam, z uwagi na brak odpowiedniej patelni, którą by można włożyć do piekarnika. Tu jednak nie jest ona potrzeba, bo niczego się najpierw nie podsmaża. Pomidorki w zalewie octowo-klonowej najpierw godzinę pieczemy, żeby wydobyć ich cudownie słodki smak i aromat, a następnie przykrywamy kruchym ciastem. Efekt, muszę przyznać, niebanalny. Danie cudownie proste w przygotowaniu, a smak zupełnie wyjątkowy. Jedyne drobne ale, to, moim zdaniem, zbyt duża ilość octu (a i tak zmniejszyłam jego ilość w stosunku do oryginalnego przepisu). To jednak oczywiście moje osobiste preferencje. Poza tym tarta wyszła przepyszna - idealnie kruchutkie ciasto, cudownie słodkie pomidorki - nie można się jej oprzeć.
Jedna tylko uwaga na koniec jeszcze - tartę należy przygotować w całej formie - bez odpinanych brzegów lub wyjmowanego dna. Inaczej soki się wyleją, i bez mycia piekarnika się nie obejdzie...

Przepis znalazłam na blogu Drink eat live niemal rok temu i bardzo żałuję, że za jego wykonanie zabrałam się dopiero teraz...

Pomidorowa tarta tatin

Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)
  • 200 g mąki pszennej
  • 100 g zimnego masła
  • 1 jajko
  • 1/2 łyżeczki soli

dodatkowo:
  • 500 g pomidorków koktajlowych
  • 3 łyżki syropu klonowego
  • 3 łyżki octu balsamicznego
  • 1 łyżeczka oliwy
  • 1 ząbek czosnku
  • Igiełki z 1 gałązki rozmarynu
  • 1 łyżeczka soli

Mąkę przesiać, wymieszać z solą. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić przez 1 godzinę w lodówce.

W tym czasie umyć i osuszyć pomidorki.
Na dno formy wlać syrop, ocet i oliwę, dodać sól i dokładnie wymieszać. Na tej mieszance ułożyć pomidorki, jeden przy drugim. Na wierzchu rozłożyć przeciśnięty przez praskę czosnek i drobniutko posiekany rozmaryn.

Piec w 150 st. C. przez 1 godzinę.

Po tym czasie rozwałkować ciasto na okrąg nieco większy od średnicy formy. Wyjąć tartę z piekarnika, na wierzchu ułożyć ciasto, zawijając jego brzegi do środka, pod pomidory.

Piec w 220 st. C. przez 2-30 minut, aż ciasto nabierze złoto-brązowego koloru.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Słonko grzeje. Czyż to nie cudowne...? 
Bardzo miła odmiana po duńskim podobno lecie.

Przepis oczywiście dodaję do akcji Mopsika.

Warzywa psiankowate 2015

piątek, 7 sierpnia 2015

Przedwakacyjne ciasto z borówkami

Z uwagi na różne sprawy, nasze wakacje w tym roku stały pod wielkim znakiem zapytania. Co się takiego działo (a właściwie dzieje nadal)? Po pierwsze, nowa praca C., w związku z którą ma dużo więcej obowiązków. Zanim się chłopak całkowicie ogarnie, jeszcze dłuższa chwila minie z pewnością. Póki co bywa, że pracuje po szesnaście godzin na dobę, ale póki twierdzi, że mu się podoba, jest w porządku. Po drugie - moje praktyki, a właściwie, póki co, ich brak. Szukam wytrwale, ale trafiłam w bardzo zły okres - wszyscy są na wakacjach. Mam nadzieję, że we wrześniu, gdy duńscy piekarze i cukiernicy wrócą z urlopów wypoczęci i radości, szczęście i do mnie się w końcu uśmiechnie (trzymajcie, proszę, kciuki). Po trzecie... No cóż, jest, ale wybaczcie - póki co to tajemnica... Zobaczymy, jak sprawy się ułożą, a być może już wkrótce podzielę się niespodzianką.

Mimo wszystko jednak, jakoś nam się to nasze, chaotyczne ostatnio życie, udało ogarnąć. Zaplanowaliśmy urlop, zarezerwowaliśmy hotel (bez możliwości darmowego anulowania rezerwacji - pełen hard core) i już jutro wieczorem jedziemy do Polski! Tak, tak, większość z Was marzy o zagranicznych wyjazdach, a dla mnie dwa tygodnie w kraju, w którym ludzie mnie rozumieją bez powtarzania wszystkiego trzy razy, to spełnienie marzeń. Dwa pełne tygodnie obiadków u Mamusi, gra w karty, dopóki nie zaczniemy ziewać na wyścigi, kręcenie lodów dla Rodzinki, zakupy, kino, kręgle, może jakaś wycieczka w nieznane (dla C.). Taki jest plan - luźny, niespieszny, bez terminów (poza fryzjerem - dla Ptysi, nie dla mnie); wakacje idealne...
W związku z tym dwa tygodnie na blogu również będą zdecydowanie spokojniejsze. Oczywiście, postaram się coś wrzucić, ale wiadomo, jak to jest na wakacjach - ostatnie, o czym człowiek myśli, to siedzenie przed laptopem (szczególnie, gdy przejdzie on w ręce mojego Ojca najlepszego, który ma zamiar zrobić z nim porządek, bo mu wiatraczek za bardzo buczy, jak na Skypie rozmawiamy; no i dlatego, że go ładnie o to poprosiłam). Mam nadzieję, że o nas nie zapomnicie. Jak już wrócę, obiecuję wrześniowe dyniowe szaleństwo - mam cała listę przepisów do wypróbowania, która w zasadzie ciągle się powiększa...

A zostawiam Was z pysznym ciastem, które C. pochłania w ilościach wręcz przerażających, tak mu zasmakowało. Znalazłam je w Cukierni Lidla Pawła Małeckiego, i muszę przyznać, że już na zdjęciach bardzo mi się spodobało. Gdy kupiłam pół kilo borówek w bardzo zachęcającej cenie, od razu zabrałam się do dzieła.
Kruche ciasto wyszło naprawdę cudownie kruche, ale nie kruszące się. Budyniowa pianka jest lekka i delikatna, a owoce nadają ciastu przyjemnej wilgoci i soczystości. Muszę przyznać, że mi również naprawdę zasmakowało i myślę, że spróbuję przygotować je po raz kolejny, z innymi owocami (marzą mi się czerwone porzeczki...). W każdym razie - polecam Wam je ogromnie, szczególnie, że akurat mamy pełnię jagodowego sezonu, a te kuleczki prosto z lasu sprawdzą się w tym cieście znakomicie zamiast amerykańskiego odpowiednika.

Puszysty placek borówkowy

Składniki:
(na formę o wymiarach 22x30 cm)

ciasto:

  • 300 g mąki pszennej
  • 200 g zimnego masła
  • 50 g cukru pudru
  • 6 żółtek
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 20 g kakao
lekka pianka waniliowa:

  • 6 białek
  • 180 g cukru
  • 100 g masła
  • 120 g budyniu waniliowego (proszek)
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • sok z 1 limonki
dodatkowo:

  • 500 g borówek amerykańskich
Mąkę przesiać z cukrem pudrem, wymieszać z proszkiem do pieczenia. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Dodać żółtka, zagnieść gładkie ciasto. Podzielić je w proporcji 1/3 - 2/3.
Do większej części ciasta dodać kakao, dobrze zagnieść.

Z każdej części ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez minimum 1,5-2 godziny.

Formę do pieczenia wyłożyć papierem. 
Wyjąć ciemne ciasto z lodówki, zetrzeć na tarce, do formy, lekko uklepać.

Podpiec w 180 st. C. przez 18 minut.
Przestudzić.

W tym czasie przygotować piankę:
Masło rozpuścić i przestudzić.
Białka ubić na sztywno, pod koniec dodając partiami 90 g cukru. Następnie powoli wlać sok z limonki. Pozostały cukier wymieszać z proszkiem budyniowym i cukrem waniliowym. Powoli wsypywać do bezy, miksując na najniższych obrotach. Na końcu wąśkim strumieniem wlać przestudzone masło, mieszając trzepaczką. 

Piankę wyłożyć na podpieczony spód, na niej równomiernie rozłożyć borówki. Na wierzch zetrzeć jasne ciasto.

Piec w 180 st. C. przez 50-55 minut, aż wierzch nabierze złocistego koloru.
Ostudzić.

Smacznego!

No dobrze, to może ja się już zacznę pakować...? Lista jest, skrupulatnie uzupełniana co jakiś czas, ale ten delikatny lęk, że jednak czegoś zapomnę, nie chce zniknąć...

środa, 5 sierpnia 2015

Pieczony sernik owocowy

Jak pewnie wiecie, mam ogromną słabość do pieczonych serników. Przygotowuję je w najróżniejszych kombinacjach smakowych, starając się również eksperymentować ze składnikami. Gdy więc padła propozycja wykorzystania w jednym wypieku wanilii, jogurtu i malin, zaraz po ucieranym cieście jogurtowym, które cieszy się niesłabnącym powodzeniem w moim otoczeniu, na myśl przyszedł mi właśnie jogurtowy sernik. Chwilę pomyślałam, wyjęłam, co było w lodówce i zabrałam się do pracy. W cieście, poza malinami, wylądowały również morele - kupiłam niedawno koszyczek bardzo dorodnych i dojrzałych, i zastanawiałam się, do czego by je tutaj wykorzystać. A czas uciekał! Pomyślałam więc, że razem z wanilią i jogurtem skomponują się znakomicie. Na wierzch przygotowałam delikatny mus malinowy na kremówce - zawsze się sprawdza, z każdymi owocami. Na spód, zamiast zwykłych herbatników, dałam czarne jak noc ciasteczka oreo. 
Muszę przyznać, że efekt kolorystyczny mnie zachwycił. Smak również nie rozczarował - sernik wyszedł wyjątkowo delikatny i kremowy, bardzo lekki. Z Karoliną zjadłyśmy do kawy po dwa kawałki - naprawdę nie można mu się oprzeć! Lekko kwaśny mus malinowy dopełnia całości, a świeże owoce na wierzchu doskonale uzupełniają smak. Całość zdecydowanie godna polecenia - sernik na jogurcie upiekę jeszcze nie raz!

Mirabelka i Ania również zabrały się za łączenie malin, jogurtu i wanilii - koniecznie sprawdźcie, co im z tego wyszło!

Sernik morelowy z musem malinowym


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 24 cm)

spód:
  • 200 g ciasteczek oreo z nadzieniem
  • 30 g masła

masa serowa:
  • 750 g jogurtu greckiego
  • 250 g mascarpone
  • 100 g cukru
  • 500 g moreli
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 3 łyżki kisielu morelowego (proszek)
mus malinowy:
  • 250 g malin
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • sok z 1/2 cytryny
  • 60 g cukru
  • 3 listki żelatyny
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
dodatkowo:
  • 2 morele
  • 125 g malin
Masło rozpuścić i przestudzić. Ciasteczka, razem z nadzieniem, drobno pokruszyć, wymieszać z masłem.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Wysypać masę ciasteczkową, ugnieść.

Piec w 180 st. C. przez 12-15 minut.
Przestudzić.

Morele przekroić na pół, wyjąć pestki. Owoce zmiksować blenderem na gładki mus.
Jogurt, mascarpone, cukier, mus morelowy, jajka, ekstrakt i kisiel zmiksować na gładką masę, tylko do połączenia składników. Wylać na podpieczony spód.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i piec jeszcze 75-90 minut.
Wierzch sernika powinien być ścięty.
Ostudzić w piekarniku z uchylonymi drzwiczkami.

Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie.
Maliny, sok z cytryny i cukier zagotować. Zdjąć z palnika, zmiksować blenderem, a następnie przetrzeć przez sitko. Dodać ekstrakt i odciśniętą żelatynę, wymieszać do jej rozpuszczenia. Całkowicie ostudzić.

Kremówkę ubić, partiami dodawać do musu, delikatnie mieszając.
Krem wylać na wierzch całkowicie ostudzonego sernika, schłodzić przez noc w lodówce.

Przed podaniem udekorować malinami i pokrojonymi w ósemki morelami.

Smacznego!

Dziś znów mam czasową obsuwę, i to nie byle jaką, ale o całe dwie godziny... A wszystko przez zakupy ze szkrabami, które zajmują zdecydowanie więcej czasu niż takie w pojedynkę.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Kawa miętowa - skusisz się?

Kolejny dzień wyzwania u Ewy. Tym razem będziemy się dzielić propozycjami na nasze ulubione kawy. Brzmi łatwo, prawda? Dla tych, którzy są smakoszami i kawoholikami, może i tak. Ja kawę pijam rzadko, najczęściej taką zwykłą z ekspresu, koniecznie z puszystą, mleczną pianką! Latem za to z przyjemnością delektuję się kawą mrożoną, mile widziany dodatek lodów i bitej śmietany. Taką kawą, której prawdziwy kawosz nie uzna, i tylko spojrzy na mnie, z dezaprobatą unosząc brew. Takim deserem właściwie, bo kalorii tam zdecydowanie więcej niż kawy. 
Dobra nasza, plan jest. Ale co robić, gdy szumnie zapowiadane upały znów Danię ominęły? Jest parno i duszno, bez burzy się nie obejdzie - czuję to w kościach. Albo może raczej opływa mnie ten charakterystyczny aromat gęstego, lepkiego powietrza, który niesie ze sobą pioruny. Niemniej - temperatura nie przekracza magicznych dwudziestu pięciu stopni, jest pochmurno i bynajmniej nie mam ochoty na mój pieczołowicie zaplanowany kawo-deser.
Co robić...?

Czytać. Tak, tak, czytanie dobre na wszystko. Tym razem zaprowadziło mnie na bloga Krasnoludki przy sterach, gdzie jego autorka podzieliła się przepisem na kawę z miętą. 
Na mojej twarzy w tym momencie wykwitł wielki znak zapytania. Ale jak to...? Kawa i mięta? Czy to może współgrać...? Postanowiłam się czym prędzej przekonać. Oczywiście, przygotowałam ją po swojemu, czyli bez fusów (brr!), za to z ulubioną pianką z mleczka. Koniecznie z dodatkiem gorzkiej czekolady, jak słusznie radzi autorka. 
Efekt? Przyjemnie zaskakujący. Nie jestem pewna, czy będzie to moja ulubiona kawa, ale smak jest naprawdę bardzo ciekawy. Bardzo rześki, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Wrócę do niego z pewnością, być może również w wersji na zimno, jeśli upały w końcu odnajdą malutką Danię...

Kawa miętowa

Składniki:
(na 2 kawy)

  • 2 łyżeczki zmielonej kawy
  • 1 gałązka mięty
  • 400 ml wrzątku
  • 100 ml mleka
  • 1 kostka czekolady
Kawę wsypać do zaparzacza, dodać miętę. Zalać wrzątkiem, odstawić na 5 minut. 
W tym czasie mleko podgrzać do 60 st. C., spienić, rozlać do szklanek. Zaparzoną kawę wlewać do mleka po ściankach. Na wierzch zetrzeć czekoladę.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

A tymczasem, do pracy czas się zbierać. I nawet nie będę narzekać na to, że dojechanie na miejsce i powrót zajmą mi trzy godziny, a praca właściwa raptem dwie... Bo w sumie, to całkiem przyjemna praca, i gdyby nie odległości, mogłabym ją przygarnąć na stałe.

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Ciasto nie tylko do kawy

Ewa, kawoholiczka (jak sama o sobie mówi; nie, żebym ja coś insynuowała), zorganizowała na swoim blogu kawowe wyzwanie. Ha! Dla mnie to dopiero wyzwanie, bo kawę pijam sporadycznie. U Karoliny: kawę z pianą z jej nowego ekspresu z odpadającą rurką, przynajmniej dwie na jedno posiedzenie; u Mamuni: rozpuszczalną kawkę z mleczkiem, czasem nawet z łyżeczką cukru, choć przy moich ostatnich skłonnościach przy najbliższej wizycie raczej obejdzie się bez tego; u rodziców C., gdzie kawa jest czarna i mocna, a gdy człowiek chyłkiem próbuje dolać do niej mleko, wszyscy unoszą brwi. W domu mamy ekspres przelewowy, który dumnie zajmuje miejsce na pralce (nie pytajcie; wchodzenie w szczegóły jest tu wyjątkowo nie na miejscu) i jest używany od święta - dosłownie. Z okazji urodzin, gdy mamy gości. Częściej gości raczej nie miewamy... (Trochę to smutne, a trochę ekscentryczne; skłaniam się ku temu drugiemu przymiotnikowi.)
W każdym razie - punktem pierwszym wyzwania jest opowiedzenie o idealnym poranku z kawą. Problem jest taki, że o poranku kawy to ja nie pijam w szczególności... Opowiem więc o poranku wymarzonym, który, mam nadzieję, w końcu się wyśni.

Letnia sobota (najlepszy dzień: wolny, z cudowną świadomością w tyle głowy, że jutro niedziela, i też wolne); otwieram oczy o porze na tyle wczesnej, że C. jeszcze smacznie chrapie, ale na tyle późnej, że rosa w ogrodzie (póki co - również wyśnionym) już zdążyła wyparować. Szybka wizyta w łazience, poświęcona na umycie zębów i opatulenie się szlafrokiem. Schodzę na dół moimi wymarzonymi schodami, prosto do kuchni. Mielę kawę w moim czerwonym młynku (najchętniej tą z delikatną nutą wanilii), niepewnie włączam ekspres, bo obsługa takich urządzeń zawsze napawa mnie lekkim niepokojem. Gdy ulubiony, czarny kubek wypełnia się aromatycznym płynem, wychodzę przed dom i siadam na mojej wymarzonej, bujanej ławce; białej, wyłożonej poduszkami w kwiaty i kropki (te już mam!). Szczelnie owijam się szlafrokiem i kontempluję ogród końca lata, popijając gorącą kawę...

Sami powiedzcie - czy nie brzmi to idealnie? I jeśli moje wszystkie marzenia się spełnią, kiedyś taki właśnie poranek przeżyję, z kawą nawet - w końcu zasady są po to, żeby je łamać, prawda...?

Dla tych, co kawę pijają tylko do ciasta, mam ciasto. Na które w zasadzie może być już za późno, choć, jeśli lubicie zachowywać skarby lata, powinno się udać. Delikatny sernik na zimno, pełen truskawek, użytych do dekoracji, do polewy i ukrytych w formie galaretki, imitującej sernikowe serce. Całość pachnie nie tylko tymi czerwonymi skarbami, ale również kwiatami czarnego bzu, z których sokiem osłodziłam masę serową.
Ciasto wywołało szereg ochów i achów u koleżanki, do której je zabrałam. Przyznała mi się później, że późnym wieczorem zjadła jeszcze jeden kawałek, bo po prostu nie mogła się powstrzymać! A musicie wiedzieć, że Kasia jest absolutnym wzorem człowieka zdrowo żyjącego - je zdrowo, ćwiczy, nawet oddycha chyba zdrowiej niż ja. Od niej to więc największy komplement.

Sernik potrójnie truskawkowy z bzowym aromatem

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 2 jajka
  • 75 g cukru
  • 45 g mąki pszennej
  • 20 g mąki ziemniaczanej
masa serowa:
masa truskawkowa:
błyszcząca polewa truskawkowa:
  • 55 g cukru
  • 35 g glukozy
  • 35 g śmietany kremówki (38%)
  • 35 g truskawek
  • 55 g białej czekolady
  • 6 g żelatyny w proszku
  • 15 ml zimnej wody
  • odrobina czerwonego barwnika spożywczego z żelu
dodatkowo:
  • 300 g truskawek
  • bezy
  • kwiaty czarnego bzu
Biszkopt:
Białka ubić na sztywno, następnie partiami dodawać cukier, nie przerywając ubijania. Po jednym wbić żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu partiami dodawać przesiane mąki, miksując na najniższych obrotach miksera.

Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać ciasto do formy, wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 20-25 minut, do suchego patyczka.
Wystudzić w uchylonym piekarniku.

Truskawki na masę umyć, osuszyć, odszypułkować, a następnie zmiksować blenderem na gładką masę. Ewentualnie przetrzeć przez sitko.
Żelatynę na moczyć w zimnej wodzie.
Syrop podgrzać, rozpuścić w nim żelatynę. Wymieszać z truskawkami.
Formę o średnicy 17 cm wyłożyć folią spożywczą. Wylać masę truskawkową, schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc.

Ostudzony biszkopt przełożyć do czystej formy, zamknąć brzegi. Przy brzegach ułożyć przekrojone na pół truskawki bez szypułek, rozcięciem do brzegów formy.

Serki zmiksować na gładką masę. Podzielić na pół.
3 listki żelatyny namoczyć w zimnej wodzie, odcisnąć.
100 ml syropu podgrzać, rozpuścić w nim żelatynę. Ostudzić, dodać do serków, połączyć. Wylać na biszkopt, wstawić do lodówki na 1-2 godziny do zastygnięcia.

Po tym czasie na środek masy serowej wyłożyć stężałą masę truskawkową.

Pozostałą żelatynę namoczyć w zimnej, wodzie, odcisnąć, rozpuścić w podgrzanym syropie. Dodać do pozostałej masy serowej, połączyć. Wyłożyć na wierzch masy truskawkowej, wstawić do lodówki na 1-2 godziny do zastygnięcia.

Żelatynę zalać zimną wodą, czekoladę drobno posiekać.
Cukier, glukozę, kremówkę i zmiksowane na gładki mus truskawki podgrzać, aż cukier się rozpuści i powstanie gładka, jednolita masa. Dodać barwnik, wymieszać (kolor zblednie po dodaniu czekolady, więc powinien być nieco intensywniejszy od oczekiwanego). Zdjąć z palnika, dodać żelatynę, dokładnie wymieszać, aż do jej rozpuszczenia. Zalać mieszaniną czekoladę, wymieszać. Ostudzić do temperatury 28 st. C.

Schłodzony sernik polać z wierzchu ostudzoną polewą (28 st. C.), udekorować truskawkami, bezikami i kwiatami czarnego bzu. Schłodzić w lodówce, aby polewa zastygła.

Smacznego!

Ciasto bierze również udział w konkursie u Alicji, bo taki sernik zdecydowanie zasługuje na odpowiednią oprawę.