piątek, 31 października 2014

Czarno-pomarańczowy sernik na Halloween

Wczoraj było strasznie i krwawo, dzisiaj proponuję coś nieco bardzo stonowanego. Nie wiem, czy dzieci docenią subtelny urok tego sernika, jednak na imprezie dla dorosłych z pewnością zrobi furorę. 
Gdy zobaczyłam go u Sosny, od razu się w nim zakochałam. Gdy przeczytałam skład wiedziałam, że muszę taki mieć. Najchętniej na Halloween, bo przecież to połączenie kolorów idealnie tutaj pasuje. 

Przepis nieco zmieniłam, dostosowując go do zawartości lodówki. Zamiast więc twarogu jest serek kremowy, dyni dałam całe mnóstwo (użyłam puree z dyni Hokkaido, stąd niezwykle intensywny kolor ciasta), za to ciasteczek nieco mniej. Muszę przyznać, że nieco obawiałam się, czy cokolwiek z tego wyjdzie - masa serowa była dość płynna, a ja jeszcze ograniczyłam ilość mąki, bo chciałam, żeby był delikatniejszy. Piekł się długo, jednak warto było czekać. Po schłodzeniu konsystencja tego sernika jest absolutnie idealnie kremowa. Nigdy w życiu tak kremowego sernika nie jadłam! No coś cudownego. Przy tym nie jest ciężki, za to mocno sycący dzięki dyni. Ma delikatny korzenny posmak, nie jest też zbyt słodki. Nam smakował bardzo, i choć C. zdecydowanie woli te na zimno, ten zajadał z największą przyjemnością. 

Krem na początku nie chciał ze mną współpracować - barwnika trzeba dać naprawdę sporo, żeby uzyskać tak intensywną czerń. Niemniej, po kolejnych i kolejnych porcjach, w końcu zaczął wyglądać jak na zdjęciach Sosny. I muszę przyznać, że smakuje też nieźle - jest lekko słodki, bardzo delikatny. Całość wyszła rewelacyjna - i smakowo, i wizualnie. Polecam Wam to cudo, nie tylko na Halloween.

Sernik dyniowy z ciasteczkami oreo


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20cm)

spód:
  • 140 g ciastek oreo (waga bez kremu)
  • 65 g masła
masa serowa:
krem:
  • 100 g ciastek oreo (waga bez kremu)
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • czarny barwnik spożywczy w paście
Z ciasteczek wyjąć krem. Pokruszyć na pył wałkiem lub tłuczkiem do mięsa.

Masło rozpuścić, przestudzić, wymieszać z ciasteczkami na spód.
Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Wyłożyć ciasteczka, dokładnie ugnieść dłonią lub łyżką. Schłodzić w lodówce 30 minut.

Spód podpiec w 180 st. C. przez 8-10 minut.
Ostudzić.

Serek, mus z dyni, mąkę, przyprawę do piernika, miód, cukier i jajka zmiksować razem na gładką masę, tylko do połączenia składników. Wyłożyć na podpieczony spód, wyrównać wierzch.

Piec w 170 st. C. przez 10 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 140 st. C. i [iec jeszcze przez 90 minut.

Ostudzić w zakmniętym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez noc.

Kremówkę ubić na sztywno, wymieszać z barwnikiem. Dodać do pokroszonych ciasteczek, delikatnie wymieszać. Schłodzić w lodówce przez 30-60 minut.
Po tym czasie krem przełożyć do rękawa cukierniczego z tylką w kształcie gwiazdki, wyciskać dekoracyjnie na sernik. 
Podawać schłodzony.

Smacznego!


Ja tym czasem zaczynam szykować się do mojego halloweenowego wieczoru - już niedługo goście powinni być, a tymczasem mieszkanie wcale nie wygląda strasznie! Ech, trzeba było nie sprzątać...

Jest to też moja ostatnia propozycja do Festiwalu dyni organizowanego przez Beę.

czwartek, 30 października 2014

Krwawy tort na Halloween - dla dzieci i nie tylko

Miałam w tym roku mnóstwo ambitnych planów w związku z Halloween. Lubię ten dzień, podoba mi się idea radosnego podejścia do Święta Zmarłych. Wiem, że u nas jest to spłycone i ogranicza się do przebieranek i straszenia, niemniej Święto ma swoje korzenie (podobno) w celtyckich wierzeniach. Jest więc starsze od naszego Święta Zmarłych obchodzonego pierwszego listopada! I choćby dlatego uważam, że nie należy na nie fukać i się obrażać, bo to tradycja jak każda inna. Nie nasza, ale cudza, i dla innych ludzi ważna. 
Ja do Halloween podchodzę z dystansem - nie zagłębiam się w nie zanadto, ale że każda okazja do świętowania jest dobra, to i tej nie odrzucam. Z C. mamy już naszą małą tradycję - co roku wycinamy lampion z dyni i oglądamy Nightmare before Christmas Tima Burtona. Zawsze też mam przygotowane łakocie, na wypadek, gdyby ktoś zapukał do naszych drzwi ze słynnym cukierek albo psikus. W tym roku będziemy mieli gości, postanowiłam więc przygotować coś specjalnego.

A było to tak - najpierw miałam wielkie plany na mnóstwo strasznych słodkości. Później stwierdziłam, że i tak nikt tego nie zje, postanowiłam się więc ograniczyć do dyniowego sernika (o nim jutro, wyszedł genialny!). Wczoraj jednak podjęliśmy spontaniczną decyzję, że zaprosimy znajomych na wspólny seans filmowy, stwierdziłam więc, że jednak coś strasznego na stole wylądować musi.

Zdjęcie tego ciasta zobaczyłam w internecie już dość dawno, później trafiłam na blog Yum and yummer. Wygląda obłędnie, musicie przyznać. Zdecydowanie robi wrażenie, i to jakie! Wtedy jednak były to za wysokie progi, powzdychałam więc tylko do ciasta, żeby szybko o nim zapomnieć. Później znów na nie trafiłam, tym razem na polskiej stronie K&L food blog. Nadal uważałam, że jest genialne, i zdecydowanie za trudne. Teraz jednak stwierdziłam, że czuję się na siłach, żeby się z nim w końcu zmierzyć.

Jako bazę przygotowałam ciasto red velvet z bloga Moje wypieki. Wyszło wilgotne i dość ciężkie, o cudownie czerwonym kolorze. Ja użyłam barwnika w żelu, nie trzeba go aż tak dużo. Należy też pamiętać, że po upieczeniu kolor stanie się intensywniejszy, nie można więc z jego ilością przesadzić. Krem maślano-serowy wyszedł zaskakujący smaczny. Nie aż tak słodki, jak się tego obawiałam. Całość jest smaczna, choć mi zabrakło w tym cieście jakiegoś konkretnego akcentu - następnym razem pod krem położyłabym cienką warstwę dżemu, na przykład wiśniowego. Myślę, że ciasto by na tym zyskało.
Wierzch mojego tortu uformowałam pod lekkim skosem - efekt jak najbardziej zamierzony. Ogromnie podobają mi się ciasta typu topsy-turvy, i chciałam sprawdzić, czy uda mi się coś takiego osiągnąć. Nie jest idealnie, ale jestem całkiem zadowolona. Oczywiście, można zrobić zwykłe, proste ciasto. Na ten szczegół i tak nikt nie zwróci większej uwagi...
Masę cukrową położyłam bezpośrednio na ten krem, i nic jej się nie stało, nie zaczęła się rozpuszczać ani płatać innych nieprzyjemnych niespodzianek, dopóki ciasto stało w lodówce. Jeśli jednak planujecie trzymać je dłużej na stole, pod masę cukrową trzeba położyć zwykły krem maślany, inaczej lukier popłynie...
Przy spryskiwaniu tortu krwią trzeba trochę uważać - ja musiałam później wyszorować pół kuchni... Niemniej, efekt jest zdecydowanie wart poświęcenia. Głośne łał! z wielu ust, tych młodszych i starszych, gwarantowane. Nikt nie pozostanie na to ciasto obojętny!

Do Halloween jeszcze chwila, może się na takie cudo skusicie...?

Zakrwawione ciasto red velvet

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 200 g mąki pszennej
  • 200 g mąki orkiszowej
  • 1 łyżka kakao
  • 200 g cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 jajka
  • 300 ml oleju
  • 250 ml maślanki
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • czerwony barwnik spożywczy w żelu
  • 1 łyżka octu
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
krem:
  • 200 g miękkiego masła
  • 200 g cukru pudru
  • 600 g serka kremowego
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
dodatkowo:
krew:
  • 1 łyżka wody
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1/2 łyżeczki czerwonego barwnika spożywczego w żelu
  • 1-2 krople zielonego barwnika spożywczego w żelu
  • 1 łyżeczka miodu
Spody trzech tortownic o tych samych wymiarach wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem.

Mąki i kakao przesiać, wymieszać z cukrem i solą. 
Jajka roztrzepać, wymieszać z olejem, maślanką, ekstraktem z wanilii i barwnikiem. Dodać płynne składniki do suchych, dokładnie wymieszać.

Do małej miseczki wsypać sodę, dodać ocet. Płyn gwałtownie się spieni - tak ma być. Wymieszać, dodać do ciasta, dokładnie połączyć.

Masę równomiernie wyłożyć do przygotowanych tortownic, wyrównać wierzch.

Piec w 180 st. C. przez 20 minut, do suchego patyczka.
Przestudzić w formie 10 minut, następnie wyłożyć na kartkę do całkowitego ostudzenia.

W przypadku braku trzech tortownic o takich samych wymiarach przygotowywać porcje ciasta z 1/3 składników i piec po kolei.

Masło utrzeć na puszystą, jasną masę. Partiami dodawać cukier puder, a następnie serek. Na końcu dodać ekstrakt, zmiksować. Masę schłodzić w lodówce 20-30 minut.

Na paterze ułożyć blat ciasta, posmarować kremem, na to znów ciasto, krem i ostatni blat. Wierzch i boki tortu posmarować pozostałym kremem.
Schłodzić w lodówce 1-2 godziny, aż krem całkowicie stężeje.

Masę cukrową rozwałkować, ułożyć na torcie. Z reszty masy ulepić różyczkę położyć obok tortu.

Wszystkie składniki na krew wymieszać na gładką pastę, ewentualnie dodać więcej czerwonego barwnika. Zanurzać pędzelek lub szczoteczkę do zębów w masie, spryskać tort z niewielkiej odległości. Odstawić do zastygnięcia.

Smacznego!


Wpis bierze udział w konkursie bloga Moje wypieki, gdzie do wygrania są książki Doroty Świątkowskiej. Nie można przecież odpuścić takiej okazji, prawda...? Kategoria to dla dzieci, chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego. To właśnie nasze pociechy są Halloween najbardziej zafascynowane, chcą się przebierać, straszyć i zbierać cukierki. Jestem pewna, że na każdym dziecięcym (ale nie tylko) przyjęciu Halloweenowym taki tort zrobiłby furorę.

Moje wypieki i desery na każdą okazję

środa, 29 października 2014

Pizza z dynią i gruszką

Nadal w dyniowym klimacie, dzisiaj mam kolejną propozycję obiadową z udziałem tego jakże uniwersalnego warzywa. Chciałam spróbować czegoś nowego, a pizzy z dynią jeszcze mi się jeść nie zdarzyło.

Sprawa jest prosta. Najwięcej czasu zabiera oczywiście wyrastanie ciasta drożdżowego na spód, ale poza tym taka domowa pizza to nic trudnego. Wystarczy pokroić parę rzeczy, ułożyć na rozwałkowanym cieście, upiec - i gotowe. A o ile więcej możliwości mamy w takim wypadku, niż kiedy zamawiamy gotową. Ilość wariacji jest niemal nieskończona! Mogą być na spodzie cieniutkim i kruchym, albo grubszym i pulchnym. Z różnymi sosami i dodatkami. Tylko wyobraźnia nas ogranicza!

Ja tym razem postawiłam na jesienny zestaw, i muszę przyznać, że wyszła zachwycająco. Lekko słodkawa dynia, a do tego boczek, cebula i kozi ser przełamujące jej niewyraźny smak. Soczysta gruszka rewelacyjnie tutaj pasuje, nadając całości zupełnie nowego wymiaru, choć jeśli nie lubicie owoców w daniach wytrawnych, można ją pominąć. Wszystkie składniki świetnie się ze sobą komponują.
Myślę, że takiej pizzy nikt się nie oprze.

Pizza z dynią i gruszką

Składniki:
(na 2 pizze)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml letniej wody
sos:
  • 125 g serka kremowego
  • 2 łyżki maślanki
  • sól 
  • pieprz
wierzch:
  • 250 g dyni bez skóry
  • 150 g wędzonego boczku w plastrach
  • 1 cebula
  • 180 g miękkiego koziego sera
  • 1 gruszka
Mąkę przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem, zalać 100 ml wody, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę wody, zagnieść gładkie, nielepiące się ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Składniki na sos dokładnie ze sobą wymieszać.
Dynię pokroić w kostkę, ser i gruszkę w plastry, a cebulę w piórka.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół.
Każdą część rozwałkować na okrągły, dość cienki placek. Posmarować sosem, ułożyć dynię, gruszkę, ser, cebulę i boczek.

Piec na kamieniu w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Podawać gorącą. 

Smacznego!

A teraz najwyższy już czas rozpocząć przygotowania do Halloween...

wtorek, 28 października 2014

Dyniowy curd na Festiwal dyni

Jak z pewnością zauważyliście, przepadam za wszelkiego rodzaju curdami. I choć generalnie preferuję polskie nazwy, ta wydaje mi się nieprzetłumaczna. Curd bowiem to coś pomiędzy kremem a budyniem, mocno owocowym, gęstym, rozpływającym się w buzi, często z kwaśną nutą. Najbardziej popularny jest oczywiście lemon curd, czyli krem cytrynowy. Ja eksperymentowałam już z innymi cytrusami - pomarańczą, limonką, a nawet grejpfrutem, a także z owocami pozornie na curd się nienadającymi - żurawiną, jeżynami, a także rabarbarem. Wszystkie był pyszne, miały piękne kolory, i jeśli szybko nie wykorzystałam ich do planowanego wypieku, musiałam robić kolejną porcję, bo znikały niewiarygodnie szybko wyjadane łyżeczką prosto ze słoika.

Gdy więc u Ilony zobaczyłam przepis na curd z dyni, nie potrafiłam mu się oprzeć. Miałam przeczucie, że wyjdzie nieziemski, i się nie zawiodłam. Pomarańczowy, z goździkową nutą, smakuje wyśmienicie. Ja następnym razem pokombinuję z innymi przyprawami i dodatkiem soku z cytryny, żeby był nieco bardziej wyrazisty w smaku. Konsystencja typowa dla curdu, a więc budyniowo-kremowa. Idealnie nadaje się do naleśników albo na przykład jako nadzienie do muffinek. Tak właśnie ja go wykorzystałam, ale o tym innym razem.

Curd pomarańczowo-dyniowy

Składniki:
(na 250 g curdu)
  • 180 g musu z dyni
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • sok z 1 pomarańczy
  • 100 g masła
  • 100 g cukru
  • 3 żółtka
  • 1/4 łyżeczki goździków
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
Masło rozpuścić w rondelku. Dodać cukier, sok i skórkę z pomarańczy. Podgrzewać, aż cukier się rozpuści. Dodać żółtka, energicznie mieszając, a następnie mus z dyni. Gdy wszystko się dobrze połączy, dodać mąkę, dokładnie rozmieszać.
Gotować, aż masa zgęstnieje i nabierze konsystencji budyniu.

Curd przetrzeć przez sitko, ostudzić.
Przechowywać w zamkniętym słoiczku w lodówce do tygodnia.

Smacznego!

Przepis oczywiście dodaję do Festiwalu dyni.

poniedziałek, 27 października 2014

Bardzo prosty deser, czyli pieczony grejpfrut

Kiedy siedzę sama w domu, czytam albo oglądam serial, często mam ochotę na coś słodkiego. Albo słonego. Generalnie, na jakąś przekąskę, która umili mi czas i zajmie ręce. Staram się jednak nie podjadać za dużo, bo wiadomo, czym to się kończy. Szukam więc alternatyw dla kupnych, kalorycznych słodyczy albo chipsów. Ostatnio, robiąc zakupy, w oczy wpadł mi dorodny, różowy grejpfrut. Wrzuciłam go do koszyka bez wahania - przepadam wręcz za tym jego specyficznym, lekko gorzkawym smakiem. Najczęściej wyjadam miąższ łyżeczką po przekrojeniu owocu na pół; jeśli jest bardzo kwaśno-gorzki, posypuję odrobiną cukru. Mmm... Uwielbiam.
Ostatnio jednak chciałam sobie grejpfruta urozmaicić, i postanowiłam go upiec. Posypałam cukrem, ułożyłam odrobinę masła, dodałam nieco przyprawy do piernika, bo pomyślałam, że to może być ciekawe połączenie. I wiecie co? Nie pomyliłam się. 
Upieczony grejpfrut stracił dużą część ze swojej goryczki, był bardzo soczysty (uwaga, pryska przy jedzeniu!) i delikatnie pachniał przyprawami. Cukier się lekko skarmelizował, i całość smakowała wybornie.

Choć, szczerze mówiąc, jednak wolę surowego. Tutaj stracił nieco swój charakterystyczny rys... Niemniej, jeśli ktoś za grejpfrutami na surowo nie przepada, jest duża szansa, że przekona się do pieczonych. Warto spróbować.

Pieczony grejpfrut

Składniki:
(na 1 porcję)
  • 1 różowy grejpfrut
  • 1 łyżeczka masła
  • 2 łyżeczki cukru trzcinowego
  • 1/4 łyżeczki przyprawy do piernika

Owoc przekroić na pół, ułożyć na blasze skórką do dołu. Na wierzch położyć masło, posypać cukrem i przyprawą do piernika.

Piec w 200 st. C. pod grillem przez 5-8 minut.
Podawać natychmiast.

Smacznego!

A teraz najwyższy czas się zabrać za pozostałe z weekendu zadania domowe... Czuję się, jakbym znowu miała piętnaście lat.

niedziela, 26 października 2014

Chleb z kakao. I pierwsze objawy jesiennej depresji

Wczoraj miałam jakiś dziwny dzień. C. poszedł do pracy, a ja nie byłam się w stanie zabrać dosłownie za nic. W sumie, nie miałam nawet nic pilnego do zrobienia - pranie zrobiłam dwa dni wcześniej, mieszkanie jest czyściutkie, lekcje do wtorku przecież zdążę odrobić... Jedyne co wisiało mi nad głową, to obiad, ale na to też miałam jeszcze mnóstwo czasu. Nie mogłam się skupić na czytaniu - po kilku linijkach myśli zaczynały błądzić jakimiś sobie tylko znanymi ścieżkami, i przy przewracaniu kartki zdawałam sobie sprawę, że kompletnie nie wiem, o czym czytałam. Komputer i telewizja mnie nudziły (w przypadku tego drugiego to niemal standard, ale laptopek zazwyczaj jest źródłem mniej lub bardziej wymyślnych rozrywek. Wczoraj - nic). Snułam się więc po mieszkaniu z kąta w kąt, niczym dusza czekająca na Halloween. Dawno już mnie takie totalne odrętwienie nie dopadło. 
W końcu jednak stwierdziłam - dość! No bo ile można...?
Ubrałam się i poszłam do sklepu. Wróciłam, zamieniłam siatkę z zakupami na Ptysię, i poszłyśmy zwiedzać okolicę. Co prawda trochę zmarłam, bo psa wymyśliła sobie, że to idealna pora na godzinny spacer. Niemniej, wróciło mi to nieco energii. Ukręciłam lody, przygotowałam obiad, wykąpałam się i usadowiłam się wygodnie pod kocem. Z kubkiem gorącej (gorzkiej, o ironio!) herbaty i książką, która w końcu mnie wciągnęła. Ani się obejrzałam, kiedy C. wrócił z pracy. A że dzisiaj ma wolne i jedziemy do jego rodziców, nie muszę się martwić o brak bodźców i wrażeń.

Też Wam się zdarzają takie dni totalnego rozstrojenia i dezorganizacji...? Mi naprawdę rzadko, nie wiem, co wczoraj mnie dopadło. Na szczęście minęło, i mam nadzieję, że szybko nie wróci.

Zanim mój umysł odmówił współpracy, zdążyłam jednak upiec chleb. Zupełnie wyjątkowy! Na drożdżach, więc banalnie prosty i stosunkowo szybki. Za to wygląd... Robi niesamowite wrażenie.
Gdy tylko zobaczyłam go na blogu Smakowity chleb wiedziałam, że też muszę taki mieć. I nie czekałam długo, bo naprawdę przygotowuje się go szybko, bez dodatku żadnych wymyślnych składników. Jedyne co, to do połowy ciasta dodaje się kakao, a później całość razem zwija. Efekt - rewelacja. Świetnie wygląda taki czarno-biały chleb.
Kakao jest lekko wyczuwalne w smaku, ale chleb nie jest słodki. Wszak porządne, gorzkie kakao jest... Gorzkie. Chleb jest pyszny z dżemem czy nutellą, ale z wędliną czy serem również smakuje wyśmienicie. Polecam szczególnie mamom - gwarantuję, że największy niejadek skusi się na kromkę takiego chleba.

Zakręcony chleb z kakao

Składniki:
(na keksówkę 11x30 cm)
  • 500 g mąki pszennej
  • 20 g świeżych drożdży
  • 2 łyżeczki cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 350 ml letniej wody
  • 2 łyżki mleka w proszku 
  • 3 łyżki kakao
  • 2 łyżki oliwy

Mąkę przesiać, podzielić na pół. Do połowy dodać 1/2 łyżeczki soli i 1 łyżkę mleka w proszku, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć 10 g drożdży, wsypać 1 łyżeczkę cukru. Zalać 100 ml wody i odstawić na 15 minut.

Do pozostałej mąki dodać 1/2 łyżeczki soli, 1 łyżkę mleka w proszku i kakao, wymieszać. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać 1 łyżeczkę cukru i wlać 100 ml wody. Odstawić.

Po 15 minutach do pierwszej miski (bez kakao) wlać 75 ml wody i 1 łyżkę oliwy. Wyrobić gładkie ciasto, uformować z niego kulę, włożyć do miski i odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.

Do drugiej miski (z kakao) dodać resztę wody i 1 łyżkę oliwy, zagnieść i dobrze wyrobić. Odstawić do wyrośnięcia.

Oba ciasta rozwałkować na niezbyt grube prostokąty o długości 30 cm. Ułożyć na blacie białe ciasto, na nim ciemne, dopasowując wielkość. Zwinąć w niezbyt ciasny rulon, przełożyć do wyłożonej papierem do pieczenia keksówki. Odstawić na 30-40 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięty chleb naciąć 3 razy po skosie.

Piec w 200 st. C. przez 20 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 180 st. C. i piec jeszcze 15-20 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Jak już wspominałam - zaraz wychodzimy. I pewnie wrócimy późno. Ale może to i lepiej - w poniedziałek, jak znów zostanę sama w domu, może będę się bardziej cieszyć ciszą i spokojem.

piątek, 24 października 2014

Alternatywna zupa dyniowa

Jak tam nastroje? Ja dzisiaj jestem w niesamowicie dobrym humorze. W sumie, to już od kilku dni nawet nucę cicho pod nosem, gdy nikt nie słucha. Wczoraj jednak pojawiło się nowe źródło radości - wygrałam konkurs. Wiadomo, każdy lubi wygrywać, i nawet drobiazgi potrafią znacząco wpłynąć na samopoczucie. Tym razem nagroda sprawiła (a raczej dopiero sprawi, jak już wpadnie w moje łapki) wielką frajdę - na blogu Zawsze smacznie udało mi się zdobyć egzemplarz słynnej już w blogowym świecie Fotografii kulinarnej dla blogerów Matta Armendariza. Jak wiecie, ta część blogowania ciekawi mnie najmniej - nigdy nie miałam zacięcia do robienia zdjęć, spędzania prawie godzin nad jak najlepszym ujęciem miski z zupą. Owszem, staram się, żeby moje fotografie raczej zachęcały do spróbowania przedstawionych na nich potraw, no i żeby było widać, co to właściwie jest. Kiedy jednak się spieszę, nie chce mi się, nie ma odpowiedniego światła albo najzwyczajniej w świecie mi nie wychodzi, nie przejmuję się tym zbytnio. Ot, jest, jak jest. Skoro jednak już książkę o fotografii wygrałam, mam zamiar z niej skorzystać. Przeczytać od deski do deski, a potem spróbować zastosować się do, przynajmniej niektórych, rad autora. Trochę niestety potrwa, zanim się do książki dobiorę - będę ją musiała odebrać od Rodziców - niemniej, mam zamiar zrobić z niej użytek. Wizualna strona bloga z pewnością na tym nie ucierpi.
Dziękuję więc ogromnie Joli - sprawiłaś mi niesamowitą przyjemność.

Teraz jednak wróćmy do tematu przewodniego, czyli jedzenia. A dyni konkretnie. Bo pewnie już się za dyniowymi przepisami stęskniliście, prawda...?
Tym razem mam dla Was naprawdę pyszną zupę dyniową, trochę nietypową. Dlaczego? Zazwyczaj, szukając przepisów na zupy dniowe, trafiamy na kremy (a przynajmniej ja trafiam). Najróżniejsze - łagodne, pikantne, z owocami, z innymi warzywami, z mleczkiem kokosowym... Od wariacji na temat może zakręcić się w głowie. Wypróbowałam już kilka, nie umiem wybrać faworyta, bo wszystkie mają w sobie coś urzekającego. Niemniej, gdy na blogu Niebo na talerzu zobaczyłam ten przepis, nie mogłam mu się oprzeć. Już w zeszłym roku chciałam ją przygotować, ale dynia mi się skończyła. Bo tu, moi drodzy, potrzeba dyni w kawałku! Trzeba pokroić ją w kosteczkę, i wrzucić do garnka z ziemniakami. A później nie miksować, tylko podawać właśnie taką - zwykłą zupę z kawałkami warzyw. Do tego plasterki usmażonego na chrupko bekonu, i można się delektować wyśmienitym obiadem.

Tutaj małą dygresja - na zdjęciu bekonu nie ma, bo zniknął, zanim zdążyłam go uwiecznić. C. spałaszował niemal wszystko, a dwa kawałeczki, które odłożyłam specjalnie do zdjęcia, zniknęły sprawiedliwie podzielone w czeluściach żołądków C. i Ptysi... Cóż, cieszę się, że im smakowało.
Niemniej, bekon przyrządzić należy, bo nadaje zupie dodatkowego smaku i tekstury. Całość smakuje wyśmienicie; jest to doskonała alternatywa dla tych, którym dyniowe kremy być może nieco się przejadły...

Zupa z dynią

Składniki:
(na 4-6 porcji)
  • 900 g oczyszczonej dyni bez skóry
  • 4 ziemniaki
  • 200 g pomidorów z puszki
  • 2 łyżki masła
  • 2 cebule
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 l bulionu
  • listki z 2 gałązek bazylii
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • 200 g bekonu w plasterkach

Dynię pokroić w kostkę. Ziemniaki i cebulę obrać, również pokroić. Czosnek obrać, przecisnąć przez praskę.

W dużym garnku rozgrzać masło, zeszklić cebulę. Dodać czosnek, chwilę smażyć, następnie dodać dynię. Gdy warzywa wchłoną tłuszcz, dodać pomidory z puszki, podsmażyć. Zalać całość bulionem i gotować 10 minut. Dodać ziemniaki, bazylię i tymianek, gotować przez 20-30 minut, aż ziemniaki i dynia będą miękkie.
Doprawić do smaku solą i pieprzem.

Na suchej patelni na chrupko usmażyć bekon. Podawać jako dodatek do zupy.

Smacznego!

Udanego weekendu Wam życzę!

czwartek, 23 października 2014

Bajecznie proste ciasto z figami

Dzisiaj na chwilę odpuszczę dyni - w końcu mimo, że to właśnie teraz jest na nią sezon, jej smakiem można się cieszyć jeszcze długo po nim. Całe dynie bardzo dobrze się przechowują w chłodniejszych pomieszczeniach, dynię pokrojoną w kostkę lub przerobioną na mus można zamrozić, a ten ostatni również zapasteryzować. Dzięki temu u mnie nawet w marcu czy kwietniu pojawiają się dyniowe drożdżówki i inne smakołyki z tym cudownie pomarańczowym warzywem. 
Dzisiaj więc skupmy się na owocach również bardzo jesiennych, którymi jednak w świeżej formie możemy się cieszyć stosunkowo krótko. Mowa oczywiście o figach.

Jako dziecko znałam tylko suszone, i nie bardzo je lubiłam. Były za słodkie, lepkie, i miały jakąś taką dziwną, nietypową konsystencję... Później zdanie zmieniłam, i polubiłam suszone figi, jednak ciągle raczej w ciastach niż jako samodzielną przekąskę. 
Szczerze, to nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy świeżych fig spróbowałam. Wiem jednak, że nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Trochę słodkie, trochę mdłe, pełne drobnych pesteczek... Nic specjalnego w nich nie wiedziałam.
Od pewnego jednak czasu wyczekuję ich tęsknie - coś się zmieniło, choć nie mam pojęcia, co. Nagle ich delikatna słodycz, strzelające pod naciskiem zębów pestki, cudowne kolory - to wszystko mnie oczarowało. Nie umiem im się oprzeć. Kupuję bez zastanowienia.
Najbardziej lubimy je skramelizowane z dodatkiem rozmarynu, podane z lodami waniliowymi. O, jakież to dobre! Banalnie proste, a jednak może być niesamowicie eleganckie. Te figi zdecydowanie mają w sobie coś...

Tym razem zdecydowałam się na coś nieco bardziej skomplikowanego (ale nadal prostego!), mianowicie ciasto. Gdy u Madlene zobaczyłam ten przepis na ciasto z brzoskwiniami, do razu zobaczyłam w nim figi. Nie mogłam się powtrzymać, i czym prędzej zabrałam się do pracy.
A, szczerze mówiąc, jest jej naprawdę niewiele. Ciasto przygotowuje się jak muffiny - mieszamy osobno składniki suche, osobno mokre, a potem wszystko razem. Rózgą lub choćby widelcem - mikser nie jest tutaj wskazany. Na początku myślałam, że zrobiłam coś nie tak - warstwa ciasta była bowiem bardzo niska. Mimo wszystko jednak poukładam na nim moje cenne figi, posypałam maślano-migdałową kruszonką, i włożyłam do piekarnika. Jakże byłam uradowana, gdy po niecałej godzinie wyjęłam imponująco wyrośnięte, okazałe ciasto! W dodatku pachnące obłędnie.

Ciasto wyszło niesamowicie puszyste i delikatne, a jednak dość sycące. Cudownie wilgotne dzięki sporej ilości maślanki. Idealne na podwieczorek. Słodkie figi pasują tutaj idealnie, ale można je zastąpić innymi owocami (myślę, że pyszne by było ze śliwkami). Migdałowa kruszonka jest chrupiąca, maślana i niesamowicie pyszna. Całość smakuje wyśmienicie, i znika w niewiarygodnie szybkim tempie. Polecam, bo robi się je bardzo łatwo, a efekt jest fantastyczny.

Migdałowe ciasto z figami na maślance

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 26 cm)
  • 250 ml maślanki
  • 3 jajka
  • 125 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z migdałów
  • 425 g mąki pszennej
  • 165 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej

kruszonka:
  • 50 g mielonych migdałów
  • 30 g mąki pszennej
  • 30 g cukru
  • 40 g zimnego masła

dodatkowo:
  • 4 figi

Mąkę na kruszonkę wymieszać z migdałami i cukrem. Dodać masło, posiekać, a następnie zagnieść. Odstawić.
Figi pokroić na dość grube plasterki.

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem, sodą i proszkiem.
W drugiej misce roztrzepać jajka, dodać maślankę, olej i ekstrakt, wymieszać.
Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać łyżką tylko do połączenia składników.

Przelać ciasto do formy wysmarowanej masłem i obsypanej mąką.
Na wierzchu poukładać plastry fig, posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 45-55 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić w formie.

Smacznego!

Za oknami szaro i ponuro, taka pogada zniechęca mnie do wszystkiego. Na szczęście mam moje cudowne książki... Jestem w połowie serii opowieści o rodzie Otorich - niedługo Wam o niej opowiem, bo jest genialna!

wtorek, 21 października 2014

Ciasteczka dyniowe z czekoladą. I wyprawa do Legolandu

W niedzielę wybraliśmy się do Legolandu. To już tradycja rodzinna - na urodziny taty C., co roku, cała rodzina jedzie do parku rozrywki. I chociaż trwa to już latami, nikomu się jeszcze nie znudziło!

Legoland, jak sama nazwa wskazuje, ma dużo wspólnego ze słynnymi, duńskimi klockami. Jest tu całe mini miasteczko zbudowane z klocków Lego, w którym znaleźć można kopenhaską przystań, zamek, a także wiele innych ciekawych budowli. Jest akwarium, gdzie można podziwiać przepływające nad głową rekiny (niezbyt okazałe sztuki pod względem wielkości, ale ciągle zapierające dech w piersi), mnóstwo kolorowych rybek i największego kraba, jakiego w życiu widziałam. Są pingwiny, które szczególnie pociesznie zachowują się w porze karmienia. Są przedstawienia, tym razem, wiadomo, w halloweenowym klimacie. Jest też nowo otwarty dom duchów, który tak naprawdę wcale nie jest straszny, choć gabinet luster zrobił na mnie ogromne wrażenie. Są kolejki, którymi można objechać niemal cały Legoland. Dla poszukiwaczy wrażeń mocniejszych są kolejki górskie, a także kanu i pontony, przy których można się nieźle zmoczyć.

Dla dzieci to niebywała atrakcja - nie znam chyba żadnego, które by się w Legolandzie nie zakochało. Co znajdą tam dla siebie dorośli...? Dla mnie to przede wszystkim miejsce, gdzie słychać nieustanny śmiech, gdzie dorośli zapominają, ile mają lat. Wszyscy biegaliśmy od jednej atrakcji do drugiej, piszczeliśmy, kiedy wiatr porywał nam szale w czasie przejażdżki kolejką i wybuchaliśmy szczerym, głośnym śmiechem, gdy komuś nie udało się umknąć przed wodną pułapką. Mimo nienadzwyczajnej pogody, bawiliśmy się świetnie. Na początku padało, później na szczęście się przejaśniło. No i ogromnym plusem wypadu w październiku jest fakt, że jest tam nieporównywalnie mniej ludzi. Nie trzeba czekać w kolejkach, tylko można do woli korzystać z atrakcji.

Zmoczeni, ale szczęśliwi, zrobiliśmy sobie mały piknik. Były kanapki i gorąca czekolada z bitą śmietaną, a ja upiekłam ciasteczka. C. stanowczo zażądał takich z czekoladą, ja chciałam upiec dyniowe, połączyłam więc nasze pragnienia w jedno. Skorzystałam z przepisu z Lisiej kawiarenki, jednak mocno go zmieniłam. Nie miałam jajek, więc dodałam nieco mleka. Mąkę pszenną zamieniłam na orkiszową, przyprawy korzenne - na czekoladę. Wyszły mi niezbyt duże, puchate, mięciutkie ciasteczka. Smakują troszkę jak biszkopciki z czekoladą - wszystkim bardzo przypadły do gustu, i mimo sporej ilości, znikały błyskawicznie.
Polecam, nie tylko na październikowe pikniki pod gołym niebem.

Dyniowe ciasteczka z czekoladą

Składniki:
(na 60-65 sztuk)
  • 425 g mąki orkiszowej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 115 g miękkiego masła
  • 175 g cukru
  • 300 g puree z dyni
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 50 ml mleka
  • 125 g ciemnej czekolady (70%)

Mało zmiksować z cukrem na puszystą, jasną masę. Dodać puree z dyni, ekstrakt i mleko,połączyć.
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, sodą i solą. Partiami dodawać do ciasta, miksując na najniższych obrotach.
Czekoladę posiekać, dodać do masy, połączyć.

Z ciasta formować kulki wielkości orzecha włoskiego, układać je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, lekko spłaszczając.

Piec w 175 st. C. przez 15 minut, aż się lekko zarumienią.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Przepis dodaję oczywiście do dyniowej akcji.

niedziela, 19 października 2014

Korzenna tarta z dynią

Nie brałam udziału w akcjach kulinarnych. Z kilku powodów.
Kiedyś takie akcje miały na celu wspólną zabawę, pichcenie w jakimś ustalonym systemie. Miało być zabawnie, twórczo; miały jednoczyć. Później coś się popsuło. Jeden drugiemu akcje zabierał, ta z tamtą kłóciła się, w sumie nikt już nie wiedział, o co. I tak jakoś... Zbrzydło mi. Nie chciałam się w to angażować.

Jednak ostatnio doszłam do wniosku, że są akcje, które ciągle mają swój urok. Takie, które powtarzają się co roku, gdzie chodzi o dobrą, wspólną zabawę, zebranie ciekawych przepisów w jednym miejscu. Taką akcją jest Festiwal dyni, który prowadzi Bea. Jego organizatorkę szanuję i podziwiam, bardzo lubię jej przepisy, bo pokazują, że da się żyć z alergiami i do tego smacznie jeść. Poza tym, jak na pewno zauważyliście, szaleję wręcz za dynią...
Więc mam zamiar wziąć udział w Festiwalu, i to z większą ilością ciekawych przepisów.

Zacznę od tarty, która powstała przypadkiem, a podbiła nasze kubki smakowe.
Miałam kruche ciasto, które zostało po wybornej tarcie śliwkowej, miałam mus z dyni i kremówkę, którą trzeba było zużyć. Niewiele myśląc, połączyłam to wszystko w całość, dodałam masę korzennych przypraw, i wyszło mi cudowne, jesiennie ciasto.
Kruchy spód, kremowa masa dyniowa, która rozpływa się w ustach, a na wierzchu góra bitej śmietany, która nadaje całości niesamowitej lekkości. Tarta wyszła korzenna, dość intensywna w smaku, ale delikatna kremówka idealnie ją łagodzi i równoważy.

Myślę, że to idealny przepis na rozpoczęcie dyniowego festiwalu.

Korzenna tarta dyniowa na kakaowym spodzie


Składniki:
(na prostokątną formę do tarty 34x10 cm)

ciasto kruche:
  • 230 g mąki pszennej
  • 20 g kakao
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko
masa dyniowa:
  • 200 g musu z dyni
  • 2 jajka
  • 150 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka budyniu waniliowego (proszek)
  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 1/4 łyżeczki mielonej gałki muszkatołowej
  • 1/4 łyżeczki mielonych goździków
  • 80 g cukru
  • 1 łyżka soku z cytryny
dodatkowo:
  • 400 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru waniliowego
  • 1 łyżka kakao
  • 1/2 łyżeczki cynamonu
Mąkę przesiać z kakao, wymieszać z cukrem i solą. Dodać zimne masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Ciasto podzielić na pół, z każdej części uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Jedną kulkę ciasta kruchego (drugą zachować do innego wypieku) rozwałkować, wyłożyć nią formę do tarty.
Gęsto nakłuć widelcem, a następnie przykryć kawałkiem papieru do pieczenia i wysypać ceramicznymi kulkami (lub grochem czy fasolą).

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.

Usunąć z ciasta kulki i papier.

Piec kolejne 10 minut w 180 st. C.
Przestudzić.

Mus z dyni, jajka, kremówkę, budyń, cukier, sok z cytryny i przyprawy umieścić w misce. Zmiksować tylko do połączenia składników.
Masę wyłożyć na podpieczony spód.

Piec w 160 st. C. przez 30 minut.
Wystudzić w uchylonym piekarniku, a następnie schłodzić w lodówce przez 3-4 godziny.

Przed podaniem ubić kremówkę z cukrem waniliowym, wyłożyć na tartę. Wierzch oprószyć kakao wymieszanym z cynamonem.

Smacznego!

Kto się skusi...?

sobota, 18 października 2014

Wyborna pizza z figami

Jak u Was z przygotowaniami do Świąt?
Ha, pewnie niejednego zdziwi to pytanie w połowie października. Uwierzcie mi jednak - czekałam długo.

Narzekałam na to rok temu, i dwa lata temu, i jeszcze wcześniej; i pewnie również, zanim w ogóle założyłam bloga. Niemniej, zdumiewa mnie to za każdym razem, i jakoś nie potrafię sobie odmówić posta na ten temat.

Na początku września, przechadzając się z Ptysią po mym uroczym, małym miasteczku, stanęłam w pewnym momencie jak wryta. Otóż mój wzrok padł na sklepową wystawę, którą, swoją drogą, czasami lubię sobie pooglądać. Mają tam bowiem mnóstwo uroczych puszek, ręcznie robione ozdoby, kolorowe świeczki, oryginalne ubrania. Tym razem jednak w wystawowych oknach zaroiło się od świątecznych krasnali!
Czy zauważyliście, co napisałam wyżej...? Początek września...

W ciągu kilku tygodni wystawa rozrosła się do ozdób choinkowych, bombek i złoto-zielonej dekoracji drzwi. Są świąteczne lampki, gwiazdy i w ogóle wszystko, o czym tylko można zamarzyć. Wygląda to naprawdę cudownie, szczególnie wieczorem, w klimatycznym świetle mnóstwa drobnych lampek. 
No tak. Tylko to dopiero połowa października, przed nami Halloween, na którym ja się aktualnie skupiam, a do Świąt jeszcze mnóstwo czasu. Gdzie magia, jeśli to wszystko jest na wyciągnięcie ręki niemal pół roku wcześniej? Gdzie te emocje, ekscytacja...? Nie, nie podoba mi się to. Choć Święta uwielbiam, uważam, że ich miejsce jest w grudniu. I już.

A co Wy myślicie na ten temat? Kiedy zaczynacie myśleć o Świętach, a kiedy rozpoczynacie rzeczywiste przygotowania? Też drażnią Was kolędy w listopadzie, czy wręcz przeciwnie, potraficie się już wtedy wczuć w ten magiczny czas...?

Na przekór temu, mam dla Was danie bardzo jesienne, idealne na teraz.
Niedawno bowiem upiekłam pizzę, i wyszła tak dobra, że po prostu musiałam zrobić jej zdjęcie i podzielić się z Wami przepisem.
Spód to pomysł Gordona z jego World kitchen. Prosty, szybki, niezbyt gruby i chrupiący. Reszta to inwencja twórcza, choć Ameryki tutaj nie odkryłam. Połączenie słodkich fig ze słonym kozim serkiem i szynką parmeńską to klasyk. Do tego świeża rukola, i oto macie przed sobą najwykwintniejszą pizzę z możliwych. Masło składników, dzięki czemu doskonale możemy wyczuć smak każdego z nich, a jednocześnie łączą się one w całość idealną.

Polecam, póki sezon na figi trwa.

Pizza z figami, kozim serem i rukolą

Składniki:
(na 2 pizze)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 250 ml letniej wody

sos:
  • 125 g serka kremowego
  • 2 łyżki maślanki
  • sól 
  • pieprz

wierzch:
  • 4 figi
  • 180 g miękkiego koziego sera
  • 100 g szynki parmeńskiej
  • 30 g rukoli

Mąkę przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem, zalać 100 ml wody, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie dodać resztę wody, zagnieść gładkie, nielepiące się ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Składniki na sos dokładnie ze sobą wymieszać.
Figi i ser pokroić w plastry.

Wyrośnięte ciasto podzielić na pół.
Każdą część rozwałkować na okrągły, dość cienki placek. Posmarować sosem, ułożyć figi, ser i szynkę.

Piec na kamieniu w 200 st. C. przez 15-20 minut.
Podawać gorącą posypaną rukolą.

Smacznego!

To kto zabiera się za zagniatanie ciasta...? Jeszcze nie jest za późno, żeby przygotować taką na sobotni obiad.

czwartek, 16 października 2014

Wspólne pieczenie i muffiny z gruszkami

Kiedy padło hasło ciasto z gruszkami, w głowie zakiełkowało mi od razu milion różnych pomysłów. Ciasto z całymi gruszkami, tym razem w wersji czekoladowej, babka karmelowa z soczystymi kawałkami owoców, tarta na chrupiącym, kruchym spodzie z jedwabistym kremem. Bo gruszki, moi drodzy, to niewyczerpane możliwości. Można je podawać na mnóstwo sposobów sprawiając, że nigdy się nie znudzą. Tak, tak, gruszki to jedne z moich ulubionych jesiennych owoców. Śliwki, mimo intensywnej barwy, jakoś przy nich bledną. Oklepane i dostępne cały rok jabłka też mnie aż tak nie pociągają. Za to gruszki... Ich fikuśny, atrakcyjny kształt, i oczywiście wyjątkowy smak - nieco słodki, ale nie za bardzo, cudowna soczystość i w ogóle całokształt - są wyjątkowe, i nie potrafię im się oprzeć.

Sama jestem zdziwiona, z czym skończyłam. Nie ma warstw, kremów, kontrastów. Są zwykłe muffiny z kruszonką, ot, takie niepozorne maleństwa. Nie dajcie się jednak zwieść! Ich smak jest zupełnie wyjątkowy i gwarantuję - nikt nie będzie w stanie poprzestać na jednej.

Zobaczyłam je na blogu Rozgardiasz kuchenny, i od razu wiedziałam, że będę je musiała przygotować. Akurat zabrałam się za rozbrajanie dyni, póki więc nie przerobiłam wszystkiego na mus, istniała możliwość innego wykorzystania. Tu bowiem dynię ściera się na tarce o drobnych oczkach, odciska, i taką dodaje do ciasta.
W tym miejscu pragnę Was przestrzec - uważajcie! Ja sobie, razem z dynią, starłam kawałek kciuka. Nie jest to najprzyjemniejsze doświadczenie, nie chcecie go przechodzić. Uwierzcie mi na słowo.
(Swoją drogą, kilka dni później, walcząc nadal z tą samą dynią, odcięłam sobie kawałek kciuka przy lewej dłoni. Teraz są takie symetrycznie zaplastrowane.)

Kiedy więc już wygracie z dynią, i przed Wami będzie widniała górka startych, pomarańczowych wiórków, zostaje już sama przyjemność. Obrać i pokroić gruszkę, wymieszać wszystkie składniki, przełożyć do papilotek, zagnieść kruszonkę, posypać nią ciasto i upiec. I już.
Zapach jest nieziemski. Nie można się oprzeć, żeby nie spróbować jeszcze ciepłych. Są niesamowicie wilgotne, ale nie zakalcowate, soczyste od gruszek, ze słodką, chrupiącą kruszonką i wyraźnym, ale nie dominującym smakiem imbiru. Smakują rewelacyjnie. To chyba najlepsze muffiny, jakie zdarzyło mi się upiec. C. i jego koledzy z pracy potwierdzili moją opinię, więc polecam je Wam gorąco.

Razem ze mną gruszki do swoich kuchni zaprosiły również Zuzia, Lejdi i Mops. Koniecznie sprawdźcie, jakie pyszności przygotowali!

Muffiny z dynią, gruszką i imbirem

Składniki:
(na 14 sztuk)
  • 250 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 2 jajka
  • 250 ml maślanki
  • 75 ml oleju
  • 200 g dyni bez skóry
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1cm kawałek imbiru
  • 1 gruszka

kruszonka:
  • 45 g mąki pszennej
  • 25 g cukru
  • 1/2 łyżeczki suszonego imbiru
  • 30 g zimnego masła

Mąkę na kruszonkę wymieszać z cukrem i imbirem. Dodać masło, posiekać, a następnie rozetrzeć palcami.

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem i proszkiem.
Dynię zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, lekko odcisnąć.
Gruszkę obrać, pokroić w niedużą kostkę.
Imbir również zetrzeć.

Jajka roztrzepać, wymieszać z olejem i maślanką. Dodać dynię, skórkę z cytryny i imbir, wymieszać. Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Dodać pokrojoną gruszkę, wymieszać.

Masę przełożyć do formy na muffin wyłożonej papilotkami.
Posypać kruszonką.

Piec w 180 st. C. przez 30-35 minut, do suchego patyczka.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Teraz, pisząc posta i wspominając ten smak, znów nabrałam na nie ochoty. Tylko gruszek w domu brak...

środa, 15 października 2014

Świat staje na głowie, czyli piję gorzką herbatę. I lody tylko dla dorosłych

Kto mnie zna, ten wie - gorzkiej herbaty nie tknę, choćby nie wiem co. Mój Tato zawsze pił gorzką, później słodzić przestała moja Siostra, gdy postanowiła się uszczuplić. W jej ślady poszła też Mama, bo wręcz nie wypadało, żeby używała cukru do herbaty jako jedyna w domu. Gdy więc przyjechałam do nich na wakacje, często stawiano przede mną gorzką herbatę, z przyzwyczajenia. A ja po jednym malutkim łyczku pędziłam do kuchni po cukier. No bo jak to tak - bez cukru...? Gorzkie to i niedobre; no nie da się pić.

W domu pijam głównie herbatki owocowe, i tych oczywiście nie słodzę. Dość długo czarnej nawet nie miałam w szafce. W zeszłym tygodniu wrzuciłam opakowanie do koszyka, bo akurat zachęcali przeceną. 

Wieczór; C. w pracy, ja sobie siedzę z Ptysią w domu. Ciemno, zimno, nieprzyjemnie... Tylko herbata może nas uratować. Przygotowałam więc sobie czarną, posłodziłam półtorej łyżeczki, jak zawsze, poczekałam, aż lekko przestygnie (herbatę lubię bardzo gorącą, ale nie parzącą przełyk), upiłam odrobinę i... Skrzywiłam się. Smaku w ogóle nie miała, sam cukier. Hmm... Może to ta herbata jakaś słaba? Nie mając innej, zaparzyłam kolejny kubek, cukier pominęłam. Spróbowałam ostrożnie... I to było to! Wyraźny, intensywny smak, taki... Herbaciany. Może lekko gorzkawy, ale pyszny. Jak ja mogłam całe życie słodzić...?! No jak...? 
Nie wiem...
Ale wiem, że teraz herbatę będę piła gorzką. 

A mój Tato umrze ze śmiechu, jak to przeczyta.

Żeby jednak nie było, że cukru postanowiłam się wyrzec całkowicie, na deser mam pyszne, słodkie lody. Tylko dla dorosłych! Pełne jajecznego likieru, za którym wprost przepadam. Tak, tak - mam butelkę, i wykorzystuję jej zawartość do różnych pysznych deserów. W końcu zabrałam się za lody, i to była bardzo dobra decyzja. 
Przepis z Moich wypieków nieco zmieniłam - dałam więcej alkoholu. Robi się je szybko i prosto - wymieszać wszystkie składniki, schłodzić, zamrozić. I gotowe! Smakują bosko, intensywnie, choć żeby się upić, trzeba by zjeść naprawdę sporą porcję. Mimo wszystko jednak nie polecam wsiadania za kółko po ich spożyciu. Zresztą, kto by myślał o prowadzeniu auta, gdy serwują takie pyszności...

Lody ajerkoniakowe

Składniki:
(na 1,2 l lodów)
  • 500 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 ml mleka
  • 150 ml ajerkoniaku
  • 70 g cukru pudru

Wszystkie składniki dokładnie ze sobą wymieszać, schłodzić w lodówce.
Schłodzoną mieszankę przelać do maszyny do lodów, a po zakończeniu jej pracy przełożyć lody do pudełka i zamrozić.

Smacznego!

Słodkie lody polecam na deser do towarzystwa z gorzką herbatą. Albo kawą.
Aż się boję, co będzie następne...

poniedziałek, 13 października 2014

Rozgrzewający krem z kalafiora. I o gotowaniu obiadów

Jestem obiadową niedojdą.

Większość osób, która ma blogi kulinarne, czuje się w kuchni jak ryby w wodzie. Potrafią zrobić wszystko, coś z niczego, na już, a czasem nawet na wczoraj.
Ja, o ile uwielbiam piec, tak gotowanie nie kręci mnie jakoś specjalnie. I tu się z C. doskonale dobraliśmy - on gotuje, ja piekę, i wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni.
Ci, co czytają mojego bloga nieco uważniej wiedzą, że C. dostał nową pracę. Wraca do domu późno - za późno, żeby zabierać się za gotowanie. Normalnie zjadłabym tosta i o sprawie zapomniała, ale on wraca głodny. I domaga się jedzenia. Które w dodatku nie jest na przykład pysznym, rozpływającym się w buzi, dyniowym sernikiem... Nie, on chce konkretów, mięsnych najlepiej. A ja mięsa przygotowywać nie lubię szczególnie. Ech...

Na szczęście są zupy, i to głównie one nas ratują. I makarony, ale nie o nich dzisiaj mowa.
Zupy można przygotowywać na milion różnych sposób, mniej i bardziej sycące, z najróżniejszymi dodatkami. Aktualnie planuję jakąś z klopsikami, żeby nie było, że chcę go zmienić w wegetarianina...
Dzisiaj jednak zupa bez mięsa, za to z serowymi chipsami. Taaaaka dobra! Wyszła po prostu genialna, i nawet jeśli nie macie problemów z gotowaniem, to ją Wam polecam.

Kiedy tylko zobaczyłam przepis na blogu Green cookies wiedziałam, że muszę taką mieć. Nigdy jeszcze kremu z kalafiora nie robiłam, a że kremy i kalafiory lubię bardzo, nie trzeba mnie było dłużej przekonywać. A tam są jeszcze serowe chipsy, których już sama idea mnie zachwyciła.
Przygotowanie nie jest trudne, choć trochę czasochłonne. Chipsy muszą być cieniutkie, żeby wyszły naprawdę chrupiące. Mi wyszło ich dużo, ale są tak dobre, że znikną nawet bez zupy, nie polecam więc robić ich mniej.
Krem jest delikatny, gęsty i sycący, o wyraźnym smaku kalafiora z lekką nutą pietruszki. Chipsy za to są trochę słonawe, wyraziste i mocno chrupiące. Rewelacyjne.
Spróbujcie koniecznie - taka zupa to idealne, rozgrzewające, jesienne danie.

Razem ze mną rozgrzewające zupy ugotowali Mirabelka, Zuzia Pierwsza oraz Druga, Martynosia, MopsBartek .

Krem z kalafiora z chipsami serowymi

Składniki:
(na 4 porcje)
  • 1 kalafior
  • 1 pietruszka
  • 3 ziemniaki
  • 1 cebula
  • 2 ząbki czosnku
  • 1,5 l bulionu
  • 1,5 łyżki masła
  • sól
  • pieprz

serowe chipsy:
  • 200 g ostrego żółtego sera
  • 3 ziemniaki
  • sól
  • pieprz

dodatkowo:
  • świeży tymianek

Najpierw przygotować chipsy:
Ziemniaki obrać, zetrzeć na tarce o dużych oczkach, dobrze odcisnąć. Ser zetrzeć na tarce o drobnych oczkach, wymieszać z ziemniakami.
Z masy formować kulki wielkości orzecha włoskiego, spłaszczać na bardzo cieniutkie placuszki. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, zachowując odstępy. Posypać solą i pieprzem.

Piec w 180 st. C. przez 10-20 minut, aż się zrumienią i będą chrupiące.
Przestudzić na blasze, przełożyć na talerz.

Pietruszkę i ziemniaki obrać, pokroić w kostkę. Kalafior podzielić na różyczki.
Cebulę obrać, pokroić w kostkę. Obrać czosnek.
W garnku rozgrzać masło, zeszklić cebulę. Czosnek przecisnąć przez praskę do garnka, chwilę podsmażać. Dodać warzywa. Gdy wchłoną tłuszcz, zalać buiolnem. Gotować około 20 minut, aż warzywa zmiękną.

Zupę zmiksować na gładki krem, doprawić do smaku solą i pieprzem.
Podawać z tymiankiem i chipsami.

Smacznego!

Ja mam w tym tygodniu wakacje - w duńskich szkołach są ferie jesienne. Nie powiem, idea podoba mi się bardzo.
Będzie więcej czasu na wymyślanie obiadów...

niedziela, 12 października 2014

Ciasteczka owsiano-czekoladowe na niedzielę

Pogoda szaleje. Jednego dnia jest przyjemnie i cieplutko, następnego leje nieprzerwanie. Jakiekolwiek aktywności poza domem muszą być spontaniczne, troszkę na zasadzie: Nie pada już dziesięć minut, pędzimy do parku. I tak też robimy - wyczekujemy na odpowiedni moment, żeby choć na chwilę wyrwać się z domu. No bo ile można siedzieć w czterech ścianach...? Nawet, jeśli jest mnóstwo ciekawych rzeczy do roboty. Bo można poczytać, pijąc gorącą herbatę i jedząc słodkie ciasteczka, grać na PS, jeśli C. akurat jest w domu (bez niego nie wydaje mi się to zabawne ani ciut), oglądać seriale, przeglądać książki kulinarne w poszukiwaniu inspiracji albo zaszyć się w kuchni, z planem lub bez, koniecznie włączyć piekarnik i ważyć, mieszać i ubijać. O tak, to lubię bardzo. Szczególnie, gdy za oknami huczy wiatr, i nijak nie da się ruszyć dalej, niż pod ulubione drzewko po drugiej stronie ulicy.

Ostatnio w jedno z takich popołudni zabrałam się za pieczenie ciasteczek. Byłam sama w domu, padało (a może tylko mi się wydawało); na następny dzień miałam zaplanowaną wizytę u koleżanki. Pomyślałam więc, że ciasteczka na tę okazję będą idealne, a i C. się ucieszy po powrocie do domu.

Przepis znalazłam w niepozornej książeczce Favoritter bagværk i od razu wiedziałam, że to jest to. Płatki owsiane, wanilia, mnóstwo czekolady. W oryginalnym przepisie było jej dwa razy więcej, ja jednak całkowicie zrezygnowałam z ciemnej na rzecz mlecznej - w końcu ciasteczka robiłam z myślą o dzieciach. 
C. się w nich zakochał. Powiedział, że to najlepsze ciastka, jakie upiekłam, i koniecznie muszę je powtórzyć. W zasadzie, to jak najszybciej.
U koleżanki usiadłyśmy do kawy, we trzy, a później dołączył do nas jej mąż. Dla dzieci zostało raptem kilka sztuk. I niech to wystarczy za rekomendację.

Ciasteczka owsiano-czekoladowe

Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 125 g miękkiego masła
  • 80 g cukru trzcinowego
  • 1 jajko
  • 100 g płatków owsianych
  • 1 łyżka mleka
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii
  • 125 mąki pszennej
  • 1 łyżka kakao
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 175 g mlecznej czekolady

Czekoladę posiekać.
Mąkę przesiać z kakao i wymieszać z proszkie do pieczenia.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą, jasną masę. Wbić jajko, zmiksować. Dodać płatki, mleko i ekstrakt, połączyć. Partiami wsypywać mąkę, zmiksować. Wsypać czekoladę, zagnieść, żeby równomiernie rozprowadzić ją w cieście.

Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą. Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Po tym czasie z ciasta formować kulki, spłaszczać, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. 

Piec w 180 st. C. przez 15 minut.
Przestudzić na blasze, po czym przełożyć na kratkę do całkowitego ostudzenia.

Smacznego!

Planów na dzisiaj, jak pisałam wyżej, brak. Weekendowe, powolne śniadanie, z kubkiem aromatycznej kawy, koniecznie z mlekiem. Spacer z Ptysią, dłuższy, o ile pogoda pozwoli. Błoga, jesienna niedziela, pachnąca cynamonem... Mmm...

piątek, 10 października 2014

O urodzie słów kilka. I chleb na mące orkiszowej

Jestem sztandarowym przykładem niewdzięcznika. Wiem o tym. Ale nawet nie jest mi z tym źle. 

Krótkie włosy mają prawie same zalety. (Tak wiem, pozornie jedno z drugim nie ma związku, ale zaraz do tego dojdziemy. Mam nadzieję.) Szybko się je myje, szybko suszy, łatwo układa. Człowiek (ja) wstaje o świcie, niewyspany, idzie do łazienki. Robi siusiu, myje zęby, przeczesuje włosy szczotką, mazia je lekko woskiem i już. Gotowe; można wyjść i nie straszyć przechodniów. Bardzo mi się to podoba. Muszę zaznaczyć, że miałam w swoim życiu włosy całkiem długie, takie prawie do pasa. Na co dzień męczyłam się z nimi okrutnie, a ciekawe fryzury robiłam raz do roku, na Boże Narodzenie. I to tylko, jeśli mi się chciało. W końcu uznałam, że generalnie są bezużyteczne. Mój Tato zawsze powtarzał, że kobiety w krótkich włosach są atrakcyjniejsze (to moja interpretacja jego no chodź, Tatuś cię obetnie maszynką, zobacz, jak praktycznie); C. się z nim zgodził tylko w moim przypadku (nie jestem pewna, czy to komplement, ale skoro akurat wpasował się w moją teorię, to czemu nie); rezultat jednak był taki, że włosy ścięłam. Drastycznie. Z takich za stanik do lekko za ucho. Ależ miałam lekką głowę! (Dosłownie.)
Później do moich włosów dobrała się siostra C. Jest fryzjerką, więc czemu miałabym jej nie ufać, prawda...? Najpierw tylko mi je skracała, później zaczęła kombinować. Dorobiłam się grzywki na skos, prostej, króciutkiej i takiej na oko. Za każdym razem, kiedy mnie obcina dziwię się, jak to jest możliwe, że z tak krótkich włosów daje radę jeszcze tyle odciąć. I o ile na początku miałam obawy, później się przyzwyczaiłam, i te nasze fryzjerskie spotkania są dla obu nas prawdziwą przyjemnością. Dla mnie, bo zawsze pojawia się coś nowego, ekscytującego i innego, dla niej, bo może szaleć, a ja nie marudzę. 
I tu dochodzimy do mojej niewdzięczności. Nie względem siostry C., broń Boże! Względem natury.
Włosy mam po Mamuni - jest ich mnóstwo, są mocne i sztywne ja druty. Opanowanie ich to prawdziwy koszmar. Loki migiem się rozkręcają, lakier, nawet ten najsilniejszy, nie daje im rady. Obcięte na krótko są świetne, ale tylko kilka tygodni. Bo rosną błyskawicznie, i wtedy grzywka zaczyna wchodzić mi w oczy (czego szczerze nie znoszę), tu mi odstaje, tam się wygina... Masakra.

A ciągle słyszę na temat moich włosów komplementy. Nie chwalę się - to chyba jedyna część mojej osoby, która potrafi wzbudzić w innych kobietach zazdrość. Ciągle słyszę - jak Ty możesz je tak krótko obcinać...? Ile ja bym dała za takie włosy... A ja bym je chętnie oddała! No dobra, tylko czasami, jak już naprawdę mnie zdenerwują... Niemniej, gdy mówię to głośno, koleżanki patrzą na mnie z wyrzutem. 
No niewdzięcznica, i tyle!

Dość o włosach, przejdźmy do jedzenia.
Dzisiaj mam dla Was chleb. Zwykły, prosty, na drożdżach. Na mące orkiszowej, ale doskonale się uda na zwykłej pszennej. Z dużą ilością wody, więc jest wilgotny i ma świetne dziury; z chrupiącymi ziarnami słonecznika. C. był nim zachwycony, a i ja jestem wielce zadowolona. Jest bowiem szybki i łatwy w przygotowaniu, a smakuje naprawdę rewelacyjnie. Polecam Wam go ogromnie.

Chleb orkiszowy ze słonecznikiem

Składniki:
(na keksówkę 11x24 cm)
  • 400 g mąki orkiszowej
  • 100 g mąki orkiszowej pełnoziarnistej
  • 25 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli
  • 350 ml letniej wody
  • 50 g ziaren słonecznika
dodatkowo:
  • 2 łyżki wody
Mąki przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Zasypać cukrem i zalać 100 ml wody.
Odstawić na 15 minut.

Po tym czasie wlać resztę wody, zagnieść gładkie, nieco lepkie ciasto. Dodać słonecznik, zagnieść, aby dokładnie rozprowadzić ziarna w cieście.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto nakłuć kilka razy palcem, przełożyć do formy wysmarowanej masłem.
Odstawić na 30 minut.

Przed pieczeniem skropić wierzch wodą.

Piec w 200 st. C. przez 40 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Czy u Was też pogoda tak wariuje...? Nie wiem już, jak się ubierać. Słońce świeci, wszystko ładnie, pięknie, a za kwadrans leje jak z cebra. I burze są. Głośne i długie. A to podobno kwiecień jest od przeplatania...