piątek, 28 lutego 2014

Tłusty Piątek...? Dlaczego nie...

Zarobiona jestem. 

Szkoła zabiera mi więcej czasu niż myślałam. Osiem godzin, plus dojazdy, i to siedzenie w jednym miejscu... Odzwyczaiłam się od szkolnych ławek. Podoba mi się, nawet bardzo, ale potrzebuję dłuższej chwili na aklimatyzację. Myślę, że jeszcze tydzień - dwa, i będę potrafiła się lepiej ogarnąć. Bo na razie po powrocie do domu jem, co akurat wpadnie mi w ręce, udaję się na zasłużony odpoczynek, odrabiam lekcje (jak to w ogóle brzmi...), i idę spać. A chwilę później jest już szósta i znowu trzeba wstawać... Na szczęście FVU okazało się bardzo interesujące, choć trochę trudne (tak to jest, jak człowieka od razu na przedostatni poziom wrzucą...), a i w Sprogskole kończymy durnowaty projekt i już w przyszłym tygodniu zabierzemy się za naukę. Bardzo jestem tym wszystkim podekscytowana, znalazłam już sobie koleżanki i kolegów, i wszystko zaczyna wyglądać tak, jak sobie wyobrażałam. Żyć, nie umierać!

W związku z tym tłustoczwartkowe pączkowanie zeszło na dalszy plan. Już myślałam, że właściwie nic z tego nie będzie, bo musiałam jeszcze na dziś kilka rzeczy przygotować, ale w końcu stwierdziłam, że Tłusty Czwartek jest raz do roku, poza tym C. patrzył błagalnie, bo już od pół roku na te pączki czeka...
Najpierw szukałam przepisu w książkach, ale wszystkie były na samych żółtkach, a ja nie mam ochoty znów walczyć z zalegającymi białkami. Sięgnęłam więc do sprawdzonego źródła, czyli Moich wypieków, i właśnie stamtąd czerpałam inspirację. Mocno jednak pozmieniałam proporcje, a poza tym nadziałam pączuszki... Czekoladą. 
Nie mam odpowiedniej końcówki do nadziewania, i zawsze mam w pączkach wielkie dziury. Z kolei zaklejanie w pączkach marmolady - jak dla mnie - mija się z celem. W związku z tym do każdego pączusia wpakowałam pół kostki czekolady. Efekt? Co najmniej zadowalający. W jeszcze ciepłych czekolada cudownie rozpływa się na języku, kiedy przestygną, nieco twardnieje, ale to nic nie szkodzi, bo smakuje wyśmienicie (jak to czekolada...). 
Pączki same w sobie są pyszne - mięciutkie, puchate, delikatne. Idealne wprost. Koniecznie spróbujcie.

Pączki z czekoladą

Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 550 g mąki pszennej
  • 2 jajka
  • 80 g masła
  • 60 g cukru
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 250 ml letniego mleka
  • 20 g świeżych drożdży
  • 1 łyżka rumu

nadzienie:
  • 85 g mlecznej czekolady (30%)

dodatkowo:
  • 3 łyżki cukru pudru

Mąkę przesiać do dużej miski, wymieszać z solą. Po środku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże, wsypać łyżeczkę cukru i zalać połową mleka. Odstawić na 15 minut.
Kiedy zaczyn urośnie, dodać jajka, roztopione i przestudzone masło, resztę cukru i mleka oraz rum. Zagnieść gładkie ciasto - może się nieco lepić.
Odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny.

Po tym czasie z ciasta odrywać niewielkie kawałki, formować z nich kulki. W środek każdej wcisnąć kawałek czekolady, dokładnie zlepić. Kulki lekko spłaszczać, ułożyć na blacie oprószonym mąką i zostawić do wyrośnięcia na 30-40 minut. Pączki powinny ładnie urosnąć.

Smażyć na rozgrzanym do 175 st. smalcu lub oleju. 
Odkładać na papierowy ręcznik, który wchłonie nadmiar tłuszczu.
Ostudzone pączki oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Smażenie skończyłam wczoraj chwilę przed północą, tak, że zdążyliśmy jeszcze zjeść po jednym pączku. Większość została na dzisiaj - nadal są pyszne.
Jak ja to lubię...

poniedziałek, 24 lutego 2014

Pączki parzone. Z wanilią

Tłusty Czwartek zbliża się wielkimi krokami. Wszędzie pączki, faworki i inne tłuściutkie pyszności... Mniam!
Za faworkami nigdy specjalnie nie przepadałam. Owszem, jadłam, kiedy Mama smażyła, ale to pączusie były moją miłością. Jako dzieciak uwielbiałam zjeść sobie pączka na śniadanie, a odkąd Mama zaczęła przygotowywać domowe, tylko te dla mnie istniały. Na blogu możecie znaleźć przepis na te jedyne, najlepsze, i to je co roku smażę, już sama. Ale lubię też eksperymenty, szukam więc nowych, ciekawych pomysłów.
W książeczce Ciasta domowe, wydanie specjalne nr 5/2008 znalazłam przepis na pączki parzone, który mnie zaintrygował. Przeszukałam internet - okazuje się, że parzenie mąki, czyli zalewanie jej wrzącą wodą lub mlekiem ma na celu wspomaganie drożdży - takie ciasto powinno lepiej rosnąć, a także wydłuża świeżość wypieku. Hmm... Nie wiem, czy to działa. Ciasto owszem, wyrosło bardzo ładnie, ale czy lepiej niż zawsze - nie mam pojęcia. Co do świeżości, nie było nam dane się przekonać, bo zniknęły tego samego dnia. Kilka zjedliśmy jeszcze cieplutkich, reszta pojechała do koleżanki. Nadziałam je powidłami śliwkowymi z czekoladą - pyszności! Poza dwoma, bo synek Karoliny dżemów nie jada. I faktycznie, pączkami bez nadzienia się zajadał z przyjemnością, a na te z powidłami tylko krzywo popatrzył. Ja zawsze właśnie za pączkowym środkiem szalałam najbardziej. Cóż, czasy się zmieniają...

W każdym razie - pączki są pyszne, lekko waniliowe za sprawą ziarenek, których dodałam, i jeśli jeszcze nie wiecie, co usmażyć w Tłusty Czwartek, polecam właśnie te pączusie.

Waniliowe pączki parzone

Składniki:
(na 20 sztuk)
  • 500 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 100 g masła
  • 6 żółtek
  • 250 ml letniego mleka
  • 30 g świeżych drożdży
  • ziarenka z 1 laski wanilii

nadzienie:
  • 100 g powideł śliwkowych z czekoladą

dodatkowo:
  • 3 łyżki cukru pudru
  • 2 kg smalcu

Połowę mleka zagotować, zalać 85 g mąki, dobrze wymieszać i odstawić do ostudzenia.
Drożdże pokruszyć, rozpuścić w pozostałym mleku (ma być letnie), wymieszać z zaparzoną mąką, odstawić na 15 minut.

Żółtka, cukier i wanilię ubić na puszystą, jasną masę. Dodać rozczyn, pozostałą przesianą mąkę i rozpuszczone i przestudzone masło, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić do wyrośnięcia na 1 godzinę.
Po tym czasie ciasto rozwałkować na grubość 1 cm, wykrawać koła. Zostawić do wyrośnięcia na 30 minut na oprószonym mąką blacie.

Smażyć w rozgrzanym do 175 st. C. smalcu z obu stron na brązowo.
Okładać pączki na talerz wyłożony papierowym ręcznikiem, nadziewać powidłami.
Zostawić do ostudzenia, oprószyć cukrem pudrem.

Smacznego!

Żeby tylko te pączki nie były takie kaloryczne, i żeby nie trzeba ich w głębokim tłuszczu smażyć - to mogłabym je robić i jeść codziennie. Uwielbiam!

sobota, 22 lutego 2014

Happy birthday to You...

Moja Siostro kochana!
Moja malutka Siostrzyczka (raptem dziesięć centymetrów wyższa ode mnie, a w obcasach to już w ogóle z góry na mnie zerka) ma dzisiaj urodziny. I choć tak daleko jestem, to pamiętam. I upiekłabym Ci najśliczniejszy tort, jaki byś sobie wymyśliła, ale kto by go potem zjadł... Więc z najlepszymi życzeniami mam w prezencie coś, co każdy może sobie zrobić, niekoniecznie na urodziny, ale tak po prostu, z czystej ochoty na coś pysznie chrupiącego... A że Młoda jest na wiecznej diecie, odkąd skończyła szesnaście lat, to takie chrupaczki będą dla niej idealne.

Takie chipsy jabłkowe zazwyczaj kupowałam sobie w sklepie. Niezbyt często, bo są dość drogie - a tylko te ekologiczne, bez dodatku cukru mnie interesowały. Aż w końcu odkryłam, że zrobienie ich w domu jest banalnie proste, choć niezbyt szybkie. Muszą się bowiem suszyć w piekarniku przez kilka godzin. Nie szkodzi - efekt jest boski! Są chrupkie, jabłkowe - oczywiście, moje w dodatku lekko cynamonowo-kardamonowe. Ale można dać, co się tylko chce - z wanilią też są pyszne...
Po pierwszym razie robię je dość często, bo są pyszne, i zdrowe. I ciągle przymierzam się do innych - marchewkowych, buraczanych - ale jabłkowe są tak dobre, że zawsze wygrywają...

Chipsy jabłkowe

Składniki:
(na 2 blachy z piekarnika)
  • 4 duże jabłka
  • sok z 1/2 cytryny
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1 łyżeczka kardamonu

Jabłka umyć, wytrzeć do sucha i pokroić w jak najcieńsze plastry. Ułożyć plastry ciasno jeden obok drugiego na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Skropić sokiem z cytryny, posypać przyprawami.

Suszyć w 80 st. C. przez 3-4 godziny.
Ostudzić w zamkniętym piekarniku.

Przechowywać w szczelnym pojemniku.

Smacznego!

Młoda pewnie już teraz szykuje się na wieczorne wyjście, a ja idę oddać się weekendowym przyjemnościom... Książko, nadchodzę!

piątek, 21 lutego 2014

Chleb z ziemniakami i... Nowa książka

Przez jakiś czas w tygodniu nie jadaliśmy razem śniadań; teraz, mimo, że razem wstajemy, ja zaraz po przebudzeniu nie potrafię wmusić w siebie nic poza herbatą. Bułeczkę albo muffinkę zabieram ze sobą zgrabnie zapakowaną, i jeszcze przed zajęciami konsumuję ją w ramach śniadania. W ogóle to się będę musiała do tego przyłożyć, żeby nie zabierać ze sobą batonów ani nic takiego - jednak jakiś w miarę przyzwoity posiłek na dzień dobry, szczególnie przed kilkugodzinną porcją duńskiego, jest wskazany.

Nadrabiamy więc w weekendy - jeśli nie chce mi się piec, C. robi nam owsiankę. Mmm, uwielbiam owsianki. Jako dziecko nigdy ich nie jadłam, i chyba powinnam za to podziękować mojej Mamuni, bo dzięki temu nie mam złych wspomnień, urazów ani nic podobnego. Gdy więc C. zaserwował mi owsiankę po raz pierwszy, byłam zachwycona! Zachwyt mi nie przeszedł, i przynajmniej raz w tygodniu muszę sobie takie cudo zjeść. Latem ochota na owsianki mi przechodzi, za to jesienią znów wraca i nie daje o sobie zapomnieć do późnej wiosny. Mniam!
Kiedy chce mi się piec, jemy przyzwoite śniadanie, czyli kanapki. Jakiś czas temu postanowiłam poeksperymentować z chlebem z ziemniakami. Znalazłam w sieci całe mnóstwo przepisów, czyli starym zwyczaje poszłam do kuchni i wrzuciłam do miksera to, co według mojej kobiecej logiki, powinno do siebie pasować. Wyszedł naprawdę pyszny chleb, więc czym prędzej dzielę się przepisem.
Nie ma chrupiącej skórki, za to miąższ jest wspaniały - miękki, ale gęsty - nie wiem, jak to inaczej określić. Nie jest zbity, po prostu smakuje jak porządny chleb, a nie żadne tam napompowane bułki.
Jeśli zostanie Wam trochę ziemniaków z obiadu, polecam bardzo.

Chleb z ziemniakami, rozmarynem i pietruszką

Składniki:
(na 1 spory bochenek)
  • 400 g mąki pszennej
  • 200 g mąki żytniej
  • 30 g świeżych drożdży
  • 200 g ugotowanych, ostudzonych ziemniaków
  • 300 ml letniej wody
  • 1 łyżeczka cukru
  • 2 łyżeczki soli
  • 50 ml oliwy
  • igiełki z 1 gałązki rozmarynu
  • 2 łyżki posiekanej natki pietruszki
dodatkowo:
  • 1 łyżka wody
Mąki wymieszać, przesiać do dużej miski. Drożdże pokruszyć do małej miseczki, wymieszać z cukrem i 2 łyżkami wody. Dodać 1 łyżkę mąki, wymieszać, odstawić na 15 minut.
Po tym czasie do mąki dodać zaczyn, wodę, sól i rozgniecione widelcem ziemniaki. Zagnieść ciasto. Dodać oliwę, drobno posiekany rozmaryn i pietruszkę, wyrobić gładkie ciasto. Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, uformować z ciasta bochenek, ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić na 40-45 minut do wyrośnięcia.

Po tym czasie wierzch spryskać wodą.

Piec w 240 st. C. przez 15 minut, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 st. C. i piec jeszcze 30-40 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!

Chciałabym się też z Wami podzielić wielką radością - zamówiłam sobie książki (kocham Cię, Mamo!). Poza powieściami, o których marzyłam dłużej lub krócej, na liście pojawił się też Chleb Hamelmana, na który chorowałam od dawna. Niestety, książki odbiorę od Rodziców dopiero w kwietniu, ale już teraz wiem, że wypiek pieczywa z tą pozycją wskoczy na zupełnie nowy poziom.

czwartek, 20 lutego 2014

O nowej szkole słów kilka i bardzo duńskie ciasto. Z kokosem

Na początek może odpowiem na pytanie powtarzające się nieustannie - do szkoły poszłam jako uczennica, nie nauczycielka, choć może w moim wieku nie powinnam się do tego przyznawać... Z drugiej strony Dania ma to do siebie, że tu osoby nawet w okolicach sześćdziesiątki śmiało idą się uczyć, i nikogo to nie dziwi, i nikt na nich nie patrzy z politowaniem kątem oka. Cieszy mnie to ogromnie i utwierdza w przekonaniu, że szkoła językowa to jak najbardziej miejsce dla mnie.

Muszę przyznać, że pierwszy dzień nieco mnie rozczarował - dostałam ksero tekstu, który pozostali uczniowie mieli przeczytać przez zimowe wakacje, po piętnastu minutach dyskusji na temat zostaliśmy podzieleni na grupy, i przez kolejne dwa tygodnie w tychże grupach będziemy przygotowywali prezentację. Trafiło mi się dwóch dopiero co nie-studentów, i żeby zrozumieć ich poczucie humoru, musiałam cofnąć się mentalnie do liceum. Do tego trzeci pan, którego głównym zainteresowaniem jest aktualnie olimpiada, i o niczym innym nie mówi. Jest jeszcze dziewczyna z Indii - bardzo sympatyczna, ale pojawia się i znika w niezrozumiałym dla mnie systemie. 
Po ponad dwóch godzinach prób i błędów dojścia z nimi do ładu, trafiłam na kolejne zajęcia, które polegają na zajęciu się sobą. Dopóki siedzi się cicho i nie przeszkadza, można robić, co się chce. Teoretycznie mamy się w tym czasie uczyć, praktycznie szczęśliwcy, którzy załapią się na stanowisko przed komputerem spędzają dwie godziny na twarzoksiążce, reszta gra w scrable, nieliczni odrabiają zadania domowe. Sama usiadłam w kąciku, przeczytałam zadany tekst, a potem sięgnęłam po książkę.
Kolejne dwa dni wyglądały podobnie, z tym, że powoli przywykam do ludzi - a oni do mnie; znalazłam nawet jedną sympatyczną koleżankę, z którą od razu znalazłam wspólny język. Wszyscy solennie zapewniają, że wszystko się zmieni, jak skończymy projekt i wróci nasza nauczycielka, która aktualnie utknęła w Dubaju. Albo gdzie indziej, nauczyciel z zastępstwa nie był pewien.

Szkoła zapowiada się więc ciekawie, o postępach i ich braku będę informować na bieżąco.

Życie w takich chwilach najlepiej osłodzi pyszne, słodkie ciasto. Kokosowe? Dlaczego nie.
To ciasto to popisowy numer Taty C., wszyscy je uwielbiają i się nim zajadają. Włącznie ze mną. Choć dość słodkie, jest cudownie mięciutkie, a kokosowy wierzch to czysta poezja. Nie można mu się oprzeć, i chociaż przepis jest na dużą blachę, to znika zaskakująco szybko.
Moim zostało poczęstowanych kilku Duńczyków, i niezależnie stwierdzili, że smakuje dokładnie tak, jak smakować powinno drømmekage, które w całym kraju jest bardzo popularne. C. był zachwycony, więc jeśli chcecie zaimponować znajomemu Duńczykowi, albo po prostu zjeść kawałek pysznego ciacha - to będzie idealne.
Nie do końca wiedziałam, jak przetłumaczyć nazwę, po angielsku byłoby to dreamcake, czyli... Po prostu ciasto z marzeń. Polecam.

Kokosowe ciasto z marzeń

Składniki:
(na dużą blachę z piekarnika)

ciasto:
  • 600 g mąki pszennej
  • 100 g masła
  • 500 g cukru
  • 6 jajek
  • 400 ml mleka
  • 4 łyżeczki cukru waniliowego
  • 6 łyżeczek proszku do pieczenia

wierzch:
  • 250 g masła
  • 200 g wiórków kokosowych
  • 500 g ciemnego brązowego cukru
  • 300 ml mleka

Mąkę przesiać, wymieszać z cukrem waniliowym i proszkiem do pieczenia. Masło rozpuścić, wymieszać z mlekiem.
W dużej misce ubić jajka z cukrem na puszystą, jasną masę. Zmniejszyć obroty miksera, na zmianę dodawać mąkę z mlekiem. 

Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Przelać ciasto, wyrównać powierzchnię.

Piec w 200 st. C. przez 20-25 minut, aż do suchego patyczka.
Ostudzić.

Cukier z masłem umieścić w garnku. Podgrzewać, aż masło i cukier się rozpuszczą. Dodać wiórki, wymieszać, wlać mleko, wymieszać. Chwilę podgrzewać, nie gotować.
Masę wyłożyć na ostudzone ciasto, wyrównać. Pozostawić do zastygnięcia.

Smacznego!

Oczywiście przeziębienie trzyma mnie mocno, wczoraj myślałam, że umrę, dzisiaj na szczęście jest już nieco lepiej. Jutro o dwunastej zaczynam weekend, i mam nadzieję, że w tym czasie uda mi się wyzdrowieć i przyszły tydzień zacznę z nową energią i optymizmem.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Poniedziałkowe narzekania i babeczki z marchewką

Poniedziałek. Najbardziej znienawidzony dzień tygodnia - nikt bowiem nie lubi poniedziałków, choćby dla zasady.
Ja zasadniczo przeciw poniedziałkom nie mam nic. Przez ostatnie trzy lata lubiłam je bardzo, bo często były dniem wolnym po pracującym weekendzie. Dzisiejszy bardzo, bardzo chciałam lubić - ostatni dzień wolności. Od jutra wracam do szkoły (trzymajcie proszę palce, żebym nie zrobiła z siebie kompletnej idiotki); szanse na, nie powiem płynne (choć w głębi serca mam na to ogromne nadzieje), ale chociażby zrozumiałe, posługiwanie się językiem duńskim, rosną. W związku z tym na dziś miałam przeróżne plany - przede wszystkim spać jak najdłużej, bo od jutra pobudka o godzinie szóstej. Piętnaście. Jakoś tak.
Oczywiście, jak zwykle w takich sytuacjach bywa, musiało złapać mnie przeziębienie. Już w piątek czułam się trochę nie bardzo, od soboty smarkam, prycham, kicham, wypijam litry herbaty rumiankowej z miodem i cytryną, zjadłam wszystkie tabletki, które znalazłam w domu, i modlę się, żebym jutro obudziła się rześka i całkowicie zdrowa. Myślicie, że warto się łudzić...?

W każdym razie efekt jest taki, że obudziłam się o siódmej pięć, i mimo usilnych starań nie potrafiłam zasnąć. Może dlatego, że za oknem śliczne, wiosenne słonko, po okrutnie deszczowym weekendzie w końcu pogoda zachęca do wyjścia z domu (nie mnie, oj nie...), i w ogóle wszystko tak jakoś przyjemnie wygląda... Wstawałam więc, zrobiłam sobie herbatki, wyjęłam drożdże z lodówki i zaczęłam pisać. Bo niby co innego miałabym robić...?

Na osłodę poniedziałku mam babeczki - dla Was, bo tutaj już nic nie zostało.
C. poprosił o ciasto do pracy. Najlepiej marchewkowe - nie mam pojęcia, skąd mu to przyszło do głowy. Najpierw myślałam o formie kwadratowej, gdzie ciacho można by pokroić na zgrabne kwadraty, jednak w gazetce Pieczenie jest proste, nr 1/2007 w oko wpadły mi marchewkowe babeczki. Ślicznie wyglądały z maleńkimi, marcepanowymi marchewkami. Wczytałam się w przepis - orzechy laskowe do marchewki pasują bardzo. Nie wahając się, właśnie te upiekłam. Trochę czasu zabrało mi lepienie marcheweczek, ale efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Babeczki wyglądają cudnie, w pracy ponoć zrobiły furorę, i odezwały się niezadowolone głosy, że nie ma szans na dokładkę. Mam już zamówienie na kolejne ciasto, ale najpierw muszę się poczuć mniej przeziębiona...

Babeczki marchewkowo-orzechowe z lukrem

Składniki:
(na 12 sztuk)
  • 100 g marchwi
  • 75 g mielonych orzechów laskowych
  • 125 g miękkiego masła
  • 125 g cukru trzcinowego
  • 2 jajka
  • 50 g mąki ziemniaczanej
  • 100 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia

lukier:
  • 2 łyżki soku z mandarynek
  • 60 g cukru pudru

dodatkowo:
  • 80 g marcepanu
  • 60 g cukru pudru
  • zielony barwnik spożywczy w paście
  • żółty barwnik spożywczy w paście
  • czerwony barwnik spożywczy w paście

Marchewki obrać, zetrzeć na tarce o drobnych oczkach. 
Mąki przesiać, wymieszać z proszkiem i orzechami. 
Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę, po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Następnie partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. Dodać marchewkę, zmiksować.
Masę przełożyć do formy na muffiny wyłożonej papilotkami. 

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż do suchego patyczka.
Wystudzić na kratce.

Marcepan zagnieść z cukrem pudrem. Odłożyć nieduży kawałek, resztę zafarbować żółtym i czerwonym barwnikiem spożywczym na marchewkowy pomarańczowy.
Pozostały kawałeczek zabarwić na zielono.
Z pomarańczowej masy uformować niewielkie marchewki, zrobić nożem drobne nacięcia. Z zielonego marcepanu uformować natkę, przykleić do marchewek.

Cukier puder przesiać, wymieszać z sokiem na gładki lukier. Lukrować babeczki, do każdej przyklejając jedną marchewkę. Odstawić do zastygnięcia lukru.

Smacznego!

W końcu użyłam moich niedawno nabytych barwników. Co prawda kupiłam je z myślą o czymś zupełnie innym, ale marcepanowe marchewki też są w porządku.
Używam barwników w paście, te w płynie mnie do siebie nie przekonały - kolor wychodzi bardzo blady, trzeba dodać naprawdę sporo barwnika, a wtedy ma wpływ na konsystencję masy. Trzeba potem dodać cukru pudru, kolor znów się rozjaśnia... Takie błędne koło.
Barwniki w paście są wydajniejsze, dają naprawdę intensywne kolory. Do marchewek użyłam mniej więcej dwa razy więcej barwnika żółtego niż czerwonego. Mam zielony, więc nim zabarwiłam natkę, ale zamiast niego można użyć niebieskiego z żółtym. Jeśli nie używacie barwników na co dzień, warto kupić tylko podstawowe kolory, i mieszając je ze sobą, uzyskiwać pozostałe. Ja mam planach mnóstwo zabawy - jak już przestanę prychać i kichać...

piątek, 14 lutego 2014

Fioletowe serce na talerzu

Z sercem na dłoni...
Znacie do powiedzenie z dzieciństwa? Ja bardzo dobrze je pamiętam, choć nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie je usłyszałam po raz pierwszy. Chyba od mojej Babci, ale pewna nie jestem.
Dzisiaj, zamiast serca na dłoni, mam dla C. serce na talerzu. W dodatku w kolorze intensywnego fioletu - mam nadzieję, że też się liczy...

Umowa była prosta - C. robi walentynkowy obiad, ja zadbam o deser. Postawił jednak kilka warunków. No dobra... Nie postawił, tylko w końcu wymusiłam na nim, żeby zasugerował mi jakiś kierunek. Miał być więc sernik (ale taki niepieczony!), w kształcie serca, bo dzisiaj inaczej to wręcz nie wypada. Koniecznie z jagodami, bo taki najlepszy. I chrupiący spód też ma mieć.
Super, wszystko jasne. Przez trzy dni myślałam, jak taki sernik urozmaicić, aż w końcu wymyśliłam. W serniku są nie tylko jagody (a właściwie borówki amerykańskie, bo świeżych jagód w Danii nie ma, o ile ich sobie człowiek sam w lesie nie nazbiera), ale też jagodowy dżemo-mus.
Problemu zaczęły się wczoraj, gdy zabrałam się za przygotowanie. W domu nie ma zwykłego cukru, hmm... Dżem jest więc z cukrem trzcinowym. Prawdziwe schody zaczęły się jednak, gdy odkryłam, że żelatyny mam tylko dwa listki... Na tym sernik się nie uda, mowy nie ma. Na szczęście przypomniałam sobie, że mam spory zapas galaretek, i wykorzystałam cytrynową.
Ktoś powie - głupia babo, dlaczego do sklepu nie poszłaś...? Ano... Bo padało. A w deszczu do sklepu spacer to żadna przyjemność. I już.

Tak czy inaczej, sernik wyszedł pyszny. Jest cudownie kremowy, delikatny i lekki, ale nie piankowy. Z lekką cytrynową nutą, niezbyt słodki, cudownie jagodowy, barwi język na fioletowo. Zakochaliśmy się w nim oboje, jak na Walentynki przystało.

Cytrynowy sernik z jagodami (na zimno)

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 130 g ciastek digestive
  • 60 g masła

mus jagodowy:
  • 450 g jagód (mogą być mrożone)
  • 125 g cukru trzcinowego
  • sok z 1/2 cytryny
  • ziarenka z 1 laski wanilii

masa serowa:
  • 200 g serka kremowego
  • 250 g serka mascarpone
  • 250 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 1 opakowanie galaretki cytrynowej
  • 200 ml wrzącej wody
  • 200 g borówek amerykańskich

dodatkowo:
  • 50 g borówek amerykańskich

Jagody wypłukać (mrożone rozmrozić na ręczniku papierowym), razem z cukrem, sokiem z cytryny i wanilią umieścić w garnuszku. Zagotować, zmniejszyć ogień i gotować aż do uzyskania dość gęstej konsystencji - 30-40 minut. Często mieszać.
Masę wystudzić, zmiksować blenderem na gładko.

Masło rozpuścić.
Ciastka pokruszyć, wymieszać z masłem. 
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia. Na to wyłożyć masę ciasteczkową, dobrze docisnąć.
Schłodzić w lodówce przez 20-30 minut.

Galaretkę rozpuścić we wrzątku ostudzić.
Serek kremowy, mascarpone, kremówkę i cukier puder zmiksować na gładką masę. Powoli wlewać ostudzoną galaretkę, cały czas miksując. Na końcu wsypać borówki, delikatnie wymieszać łyżką.

Na schłodzony spód wyłożyć 2/3 musu jagodowego. Na wierzch masę serową, wyrównać wierzch. Na wierzch wyłożyć pozostały mus, widelce zrobić esy-floresy. Wstawić do lodówki do zastygnięcia na 3-4 godziny.

Podawać z pozostałymi borówkami.

Smacznego!

W związku z tym, że sernik wyszedł pyszny, a i wygląda całkiem zgrabnie, postanowiłam zgłosić go do konkursu. Z taką nagrodą... Grzechem byłoby nie.

Serniki dla Miksera - edycja 1.14

czwartek, 13 lutego 2014

Walentynkowe śniadanie - bułeczki serduszka

Wczoraj w okolicach godziny piętnastej siedziałam sobie przy stole przed laptopem. Świeciło słonko i ogólnie pogoda wydawała się być wręcz wiosenna. W pewnym momencie się zachmurzyło, i zanim zdążyłam dojść do kuchni, okna zalał deszcz. A wcale nie mam gigantycznego domu, tylko malutkie mieszkanko, i dojście do kuchni zajmuje mi maksymalnie dziesięć sekund, o ile w tym czasie pogłaszczę jeszcze psę. Od tamtej pory pada z niewielkimi przerwami, wieje nieprzyjemnie i wydaje się być zimno. Hmm... 
Tak sobie myślę, że to idealna pogoda na Walentynki - można wygodnie rozsiąść się na kanapie, najlepiej pod kocem, zajadać słodkościami bez wyrzutów sumienia i cieszyć towarzystwem ukochanej osoby. Ja przynajmniej mam zamiar w ten sposób właśnie spędzić jutrzejsze popołudnie. 

Walentynki jednak nie zaczynają się po południu, ale z samego rana. Stwierdziłam więc, że już od rana będę zaskakiwać. Upiekłam pyszne bułeczki, niby zwykłe, ale jednak nieco inne, bo w kształcie serc. Ich przygotowanie nie zajmuje wiele czasu, składniki chyba każdy zawsze ma w domu. Mają pyszną, chrupiącą skórkę i miękki miąższ, smakują naprawdę wybornie - wiem, że upiekę je jeszcze nie raz.
Jeśli nie jesteście fanami serduszek na czternastego lutego - wytnijcie kółeczka. Smaku to zmieni, a właśnie on jest tutaj najważniejszy. 

Przepis z bloga Moje wypieki. Dałam mniej wody - ciasto jest idealne - jak plastelina, idealnie się wałkuje, nic się nie przykleja. Jeśli jednak byłoby za twarde, należy dodać 50 ml wody.

Warstwowe bułeczki serca

Składniki:
(na 10-12 bułeczek)
  • 500 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka soli
  • 300 ml letniej wody
  • 14 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru

dodatkowo:
  • 50 ml letniej wody

Mąkę przesiać, wymieszać z solą. Po śodku zrobić wgłębienie, wkruszyć drożdże. Wsypać cukier, zalać mniej więcej połową wody i odstawić na 15 minut. 
Po tym czasie wlać resztę wody, zagnieść gładkie ciasto.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz zagnieść, następnie rozwałkować na grubość 5 mm. Wycinać serduszka w 3-4 rozmiarach. Na balsze wyłożonej papierem do pieczenia układać najpierw największe, smarować wodą, później mniejsze, znów posmarować. Na końcu najmniejsze serduszka, całość jeszcze raz posmarować wodą.
Odstawić na 20-30 minut do wyrośnięcia.

Piec w 220 st. C. przez 15 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Wczoraj pierwszy raz w życiu zrobiłam placki ziemniaczane. Wyszły super pyszne, zjedliśmy zastraszającą ilość - ja przypomniałam sobie jeden z ukochany smaków dzieciństwa, C. spróbował ich po raz pierwszy i od razu przepadł. Bo jak tu nie pokochać placków ziemniaczanych...?

środa, 12 lutego 2014

Szybko, słodko, kokosowo... Trufelki

Zgubiliśmy się. W naszej wsi. Komedia jak nic.
Mieszkam w maleńkiej mieścinie, raptem trzy i pół tysiąca mieszkańców, małe centrum ze sklepami i mnóstwo, mnóstwo domków. Bardzo do siebie podobnych. A między domkami tajemnicze przejścia, które w dziennym świetle nieco na tajemniczości tracą. Po dwudziestej drugiej jednak nigdy nie wiadomo, gdzie się wyjdzie... 
Spacerowaliśmy sobie z Ptysią, zagadały nas dwie staruszki, raz skręciliśmy nie wiadomo gdzie, i nie potrafiliśmy się odnaleźć. Przez całe piętnaście minut! Szczególny niepokój wywołała w nas tabliczka z przekreśloną nazwą miejscowości... Na szczęście po kwadransie C. nas znalazł. Ja byłam przekonana, że wyjdziemy z zupełnie innej strony...
Wnioski - ekspedycje rozpoznawcze zostawić na godziny, kiedy nie jest jeszcze zupełnie ciemno. 

A teraz do meritum wpisu.
Trufle to fajna rzecz. Robi się je szybko (zasadniczo, można wybrać wersję urozmaiconą, która zajmie tyle samo czasu, co przygotowanie pokaźnego tortu), wyglądają niezwykle efektownie, i często obdarowani nie chcą wierzyć, że nie zostały kupione w sklepie. Lubię trufle, i w zasadzie nie mam pojęcia, dlaczego robię je tak rzadko. Szczególnie, że C. za takimi małymi słodkościami przepada.
Te akurat zrobiłam już jakiś czas temu, aby osłodzić C. pierwszy dzień w pracy. Podziałało. Robiąc zdjęcia pomyślałam, że to idealne rozwiązanie na Walentynki dla tych, którzy lubią kokos lub mają w domu kogoś, kto za nim przepada. Są szybkie i proste do zrobienia, można je przygotować na ostatnią chwilę, i nikt się nie zorientuje. Smakują dobrze - C. był zachwycony, dla mnie są za bardzo kokosowe... Ale ja fanką kokosa nie jestem, co zresztą nie jest tajemnicą. Konieczny dodatek alkoholu - inaczej są strasznie maślane, a to nie każdemu może odpowiadać.
Z porcji wychodzi sporo trufli, można nimi obdarować małe stadko Walentynek... Albo jedną, która naprawdę lubi kokos.

Przepis znalazłam u Ani.

Trufle kokosowe II

Składniki:
(na 30-35 sztuk)
  • 200 g wiórków kokosowych
  • 100 ml śmietany kremówki (38%)
  • 70 g masła
  • 50 g cukru pudru
  • 2 łyżki ekstraktu z wanilii

Wiórki wymieszać z cukrem pudrem.
Masło z kremówką rozpuścić, przestudzić. Dodać ekstrakt. Wlać do wriórek, dokładnie wymieszać. Wstawić na 15-30 minut do lodówki.
Po tym czasie z masy formować kulki wielkości orzecha włoskiego, układać w papilotkach.
Schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Podawać prosto z lodówki lub w temperaturze pokojowej.

Smacznego!

No to idę wyspacerować Ptysię. Póki jasno...

wtorek, 11 lutego 2014

Wyjątkowe i najlepsze: brownie bazyliowo-cytrynowe

Otworzyłam jedno oko o godzinie siódmej osiemnaście. I co? Nie było ciemno! Nie to, że jasno, ale już przyjemnie szaro (jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało). W tej chwili nie muszę już zapalać w pokoju światła. Czy to nie cudowne? Tak już mam dość tych zimowych, krótkich dni. A dzisiaj wreszcie zauważyłam ten wydłużający się dzień. Nareszcie! Teraz już nie ma wymówek, że się nie chce, bo ciemno i zimno. Coraz cieplej, coraz jaśniej... Wiosna...?

I właśnie na takie wiosenne brownie chciałabym Was dzisiaj zaprosić. Połączenie cytryny i bazylii w czekoladowym cieście zaciekawiło mnie od chwili, gdy zobaczyłam je u Pomidorowej Ani. Już sama cytryna z czekoladą jest na tyle interesująca, że warto spróbować. Dwa smaki, które królują w mojej kuchni, a które nie spotykają się ze sobą. Nie mam pojęcia dlaczego, bo to wyśmienite połączenie - ciężka czekolada i lekka, orzeźwiająca cytryna. A do tego bazylia, która nadaje ciastu wyjątkowości. Jeśli nie wiecie, co jest w tym brownie, bez problemu wyczujecie cytrynę, i coś jeszcze... Orzeźwiającego, lekkiego. Zakochacie się, a potem zdziwicie. 
Bazylia...? 
Niemożliwe...
To brownie jest wyjątkowe nie tylko ze względu na połączenie tak nieoczywistych smaków, ale też konsystencję. Jest lepkie, mega czekoladowe, a jednocześnie zaskakująco lekkie... Tak, tak - lekkie właśnie. Przez ubicie jajek z cukrem ma niepowtarzalną konsystencję, w której się z C. zakochaliśmy. 

To ciasto zaskoczyło mnie na kilku poziomach, we dwójkę zjedliśmy całą blaszkę w dwa dni. Nie można mu się oprzeć... Z pewnością wypróbuję inne wersje smakowe na jego bazie - z orzechami, mocno kawowe albo może jeszcze jakieś inne, zupełnie zwariowane... Kto wie.

Brownie bazyliowo-cytrynowe

Składniki:
(na formę 20x20 cm)
  • 3 jajka
  • 100 g cukru trzcinowego
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 15 g mąki ziemniaczanej
  • 250 g ciemnej czekolady (70%)
  • 130 g masła
  • 15 g kakao
  • 3 łyżki mocnej kawy
  • 6 g świeżych listków bazylii
  • skórka otarta z 2 cytryn

Kakao rozpuścić w kawie.
Masło z czekoladą rozpuścić w garnuszku, dodać kakao, wymieszać, ostudzić.
W moździerzu utrzeć listki bazylii ze skórką cytrynową. 
Jajka porządnie ubić, partiami dodawać cukier, cały czas miksując. Dodać mąkę, zmiksować. Wlać ostudzoną czekoladę, wymieszać dokładnie łyżką. Następnie dodać proszek i bazylię z cytryną, połączyć.

Masę przelać do formy wyłożonej papierem do pieczenia.

Piec w 175 st. C. przez 30 minut bez termoobiegu.
Ostudzić.

Smacznego!

To idealne ciasto na Walentynki. Szybkie i proste w przygotowaniu, bardzo czekoladowe, zaskakujące i niesamowicie pyszne. Jeśli jeszcze nie macie pomysłu na piątkowy deser, ten jest idealny. I już.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Mandarynkowy tort na Walentynki

Walentynki już w piątek, jeśli więc nie planujecie romantycznej kolacji poza domem, czas zabrać się za układanie menu. Ja mam o tyle dobrze, że zająć muszę się tylko deserem (co do którego dostałam dość dokładne wytyczne, więc teraz muszę się tylko zastanowić, jak to zrobić, żeby jednak czymś C. zaskoczyć), bowiem daniem głównym zajmie się druga połówka. Nie mam pojęcia, co to będzie, ale jestem pewna, że coś pysznego... Już się doczekać nie mogę.

Niektórzy z Was z pewnością zaplanują całą kolację z detalami, u innych nie będzie na to czasu lub chęci. Mam więc kilka propozycji - tych prostych i szybkich, ale też jedną, której trzeba poświęcić nieco więcej czasu. I właśnie od tej chciałabym zacząć (bo jeśli ktoś chciałby takie ciasto przygotować, to warto się za nie zabrać nieco wcześniej).
Jakiś czas temu C. stwierdził, że zjadłby biszkopcik... Nie ma sprawy, pomyślałam. Z biszkopciku wyszedł pokaźny i naprawdę pyszny tort - ozdobiony mandarynkowym sercem idealnie nada się na świętego Walentego. Jest lekki, wilgotny, poza kremem maślanym (z którego śmiało można zrezygnować na rzecz ubitej kremówki), bardzo delikatny i nieprzesłodzony. Biszkopt jest porządnie nasączony, łapie też wilgoć z kremu i owoców. Krem jest leciutki, pyszny i niesłodki, a kawałki mandarynek i galaretki urozmaicają całość. Do tego kwaskowy, budyniowy curd, który jest pyszny zaskoczeniem między warstwami bitej śmietany.
Na wierzchu krem maślany, który ładnie trzyma całość, ale jak napisałam wyżej, nie jest on koniecznością. 
Całość nie jest trudna, ale dość czasochłonna - biszkopt musi mieć czas na ostygnięcie, galaretka - żeby się ściąć. Warto przygotować go dzień przed podaniem - wtedy smaki się przegryzą, biszkopt dodatkowo zwilgotnieje, a smak i wygląd z pewnością zaskoczą ukochaną osobę.

Tort mandarynkowy

Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

biszkopt:
  • 5 jajek
  • 200 g cukru
  • 115 g mąki pszennej
  • 45 g mąki ziemniaczanej

poncz:
  • 150 ml soku mandarynkowego z puszki
  • 50 ml wódki karmelowej

krem:
  • 300 ml śmietany kremówki (38%)
  • 250 g serka mascarpone
  • 1 łyżka cukru waniliowego
  • 200 g mandarynek z puszki

galaretka:
  • 1/2 opakowania galaretki cytrynowej (37 g)
  • 200 ml wrzącej wody

krem maślany na bezie szwajcarskiej:
  • 250 g miękkiego masła
  • 3 białka
  • 205 g cukru
  • 100 g mandarynek z puszki
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 25 ml soku mandarynkowego z puszki

dodatkowo:

Mąki przesiać, wymieszać.
W dużej misce ubić białka na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Po jednym wbijać żółtka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Na końcu po łyżce wsypywać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera.Masę przełożyć do formy z dnem wyłożonym papierem do pieczenia. Wyrównać wierzch.

Piec w 160 st. C. przez 60-70 minut, aż do suchego patyczka.
Upieczony biszkopt zrzucić na ziemię (w formie) z wysokości 50 cm. Wstawić z powrotem do wyłączonego piekarnika, wystudzić.

Ostudzony biszkopt przekroić w poziomie na 3 części.

Galaretkę zalać wrzątkiem, dokładnie wymieszać. Wylać na płaski talerz, ostudzić, a następnie wstawić do lodówki do zastygnięcia.

Sok z mandarynek wymieszać z wódką.

Kremówkę, mascarpone i cukier waniliowy ubić na puszystą, sztywną masę.

Przygotować krem maślany.
Mandarynki, sok mandarynkowy i cytrynowy umieścić w garnuszku. Gotować, aż płyn niemal całkowicie odparuje. Zmiksować na gładką masę, ostudzić.
Białka z cukrem umieścić w dużej misce. Miskę ustawić nad kąpielą wodną, mieszać białka trzepaczką, aż cukier się rozpuści. Jeśli masa zbytnio się zagrzeje, zestawić i przestudzić.
Gdy cukier całkowicie się rozpuści, ubijać białka na najwyższych obrotach miksera, aż staną się sztywne i lśniące, i całkowicie ostygną - około 10 minut. Po tym czasie po kawałeczku dodawać masło, cały czas miksując. Pod koniec masa będzie wyglądać na zważoną - tak ma być. Na końcu dodać ostudzoną masę mandarynkową, wymieszać. 

Na talerzu lub paterze ułożyć spodni blat biszkoptu, nałożyć obręcz tortownicy. Nasączyć, rozsmarować połowę curdu. Na wierzchu rozsmarować połowę kremu z mascarpone wymieszanego z kawałkami galaretki. Na to położyć drugi blat biszkoptu, nasączyć. Wyłożyć resztę curdu, na to resztę kremu z mascarpone wymieszanego z mandarynkami (kilka najładniejszych kawałków odłożyć do dekoracji). Przykryć ostatnim blatem biszkoptu, nasączyć. Posmarować kremem maślanym brzeg i wierzch tortu, dowolnie udekorować odłożonymi mandarynkami. 

Schłodzić przez 2-3 godziny.
Podawać w temperaturze pokojowej.

Smacznego!

Zdjęcie jest, jakie jest. Jakoś mi nie wyszło... Nie dajcie się zwieść - tort naprawdę wyglądał wspaniale.

sobota, 8 lutego 2014

Curd z mandarynek

Bycie bezrobotnym to bardzo czasochłonne zajęcie. Co chwila jakieś spotkanie, trzeba jechać to tu, to tam, załatwiać, rozmawiać, pamiętać. Za tydzień do tego galimatiasu dojdzie mi szkoła, więc będę bardzo zajętym człowiekiem. Troszkę mnie ta perspektywa przeraża po tygodniach błogiego lenistwa, z drugiej jednak strony ogromnie jestem podekscytowana. Troszkę się już zaczęłam w domu nudzić...
Chociaż nie, nuda to złe słowo. W końcu miałam czas na książki, pieczenie, ćwiczenia, spacery czy po prostu oglądanie filmów z C., i bardzo mi się to podobało. Jednak w życiu potrzeba nieco różnorodności - cieszę się, że będę się spotykać z ludźmi, że będę musiała rano wstawać do szkoły, mam w perspektywie dwa ciekawe kursy, i nie mogę się już tego wszystkiego doczekać. Mam nadzieję, że będzie tak, jak sobie wyobrażam i planuję.

Póki co wykorzystuję ostatnie dni względnej swobody. Planuję walentynkowe słodkości, i pomysłami na nie będę się dzielić w przyszłym tygodniu. Wbrew pozorom - nie będzie różowo, cukrowo, z mnóstwem czerwonych serc. Zamiast tego lekki tort, coś szybkiego i coś cudownie czekoladowego... Może znajdziecie jakieś inspiracje?

Na razie wstęp do pierwszego przepisu. Zanim zabierzecie się za ciasto właściwe, trzeba przygotować curd... Ale to nie problem - curdy bowiem przygotowuje się szybko i bezproblemowo, a są tak pyszne, że nie można się oprzeć wyjadaniu ich prosto z miseczki. Przynajmniej ja nie potrafię...
Tym razem curd jeszcze taki lekko zimowy, świąteczny wręcz, bo z mandarynek. Ma śliczny, żółtko-pomarańczowy kolor, dzięki dodatkowi soku z cytryny nie jest zbyt słodki ani mdły, smakuje jak mandarynowy budyń. Pycha! Koniecznie spróbujcie, nawet jeśli nie planujecie ciasta z jego udziałem - jestem pewna, że nic się nie zmarnuje...

Curd mandarynkowy

Składniki:
(na 400 g curdu)
  • sok z 5 mandarynek
  • sok 1 1/2 cytryny
  • skórka otarta z 2 mandarynek
  • 2 jajka
  • 2 żółtka
  • 150 g cukru
  • 1 łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka oliwy

Sok z cytrusów, skórkę z mandarynki, jajka, żółtka, cukier i mąkę umieścić w garnuszku. Podgrzewać na średnim ogniu, cały czas mieszając, aż masa wyraźnie zgęstnieje. Dodać oliwę, gotować jeszcze kilka minut - masa powinna mieć konsystencję gęstego budyniu.
W razie potrzeby przetrzeć przez sitko.
Ostudzić.

Przechowywać w słoiczku w lodówce do 7 dni.

Smacznego!

Ten jest bez masła, taki odchudzony. Z pełną premedytacją wybrałam właśnie taką wersję - ciasto jest wystarczająco słodkie i tłuste, curd może być nieco lżejszy. Według mnie smakuje świetnie, masło wcale nie jest potrzebne. 
Bazowałam na przepisie na lemon curd z bloga Moje wypieki

piątek, 7 lutego 2014

Kokosowa chałka - żeby było inaczej

C. prawie zaspał dzisiaj do pracy. W sumie to nie prawie, tylko zaspał, a obudził się tylko dzięki mnie i mojemu budzikowi, ustawionemu na 7:10. Mam nadzieję, że się nie spóźnił, a przynajmniej nie bardzo...
Nie winię chłopaka - od rana deszcz stuka o szyby i parapety, świat obleczony szarością nie zachęca do wychodzenia z domu. Ba! Do wychodzenia z łóżka nawet. Gdyby nie to, że o 11:30 mam spotkanie, to pewnie do teraz siedziałabym pod kołdrą z Ptysią przy boku. Być może z kubkiem gorącej herbaty na stoliku i książką w rękach, albo po prostu patrząc przez okno na sino-szare niebo... 

Na poprawę zachmurzonych nastrojów mam dla Was pyszną kokosową chałkę. Dużą, taką rodzinną. Obłędnie pyszną.
C. uwielbia kokos, i pomyślałam sobie, że taka kokosowa chałka mu zasmakuje. Nie pomyliłam się. Ja zresztą też się w niej zakochałam już w momencie, gdy poczułam ten cudny zapach z piekarnika.
Chałka jest na mleku kokosowym, z wiórkami kokosowymi na wierzchu, które podczas pieczenia nabierają apetycznie złotego koloru. Wybornie smakuje na przykład z dżemem truskawkowym, albo nutellą. A z żółtym serem stanowi połączenie niezwykle ciekawe - nam smakowało.
Taka chałka to idealna propozycja na rodzinne, weekendowe śniadanie. Myślę, że dzieci byłyby zachwycone!

Chałka kokosowa

Składniki:
(na dużą chałkę)
  • 650 g mąki pszennej
  • 400 ml mleka kokosowego
  • 25 g świeżych drożdży
  • 50 g cukru
  • 2 łyżki wody
  • 1/2 łyżeczki soli
  • 1 jajko
  • 45 g masła

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 2 łyżki mleka
  • 50 g wiórków kokosowych

Drożdże pokruszyć do miseczki, dodać 1 łyżeczkę cukru i wodę, wymieszać. Dodać 2 łyżki mąki, połączyć. Odstawić na 15 minut.

Do dużej miski przesiać mąkę, wymieszać z solą i resztą cukru. Wlać zaczyn i mleko kokosowe, wbić jajko. Zagnieść ciasto.
Masło rozpuścić i przestudzić, dodać do ciasta. Wyrobić gładkie, nieco luźne ciasto.
Odstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Po tym czasie ciasto jeszcze raz szybko zagnieść, podzielić na trzy równe części. Z każdej uformować wałeczek długości około 40 cm, zapleść warkocz. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić do wyrośnięcia na 30-45 minut.

Chałkę posmarować jajkiem roztrzepanym z mlekiem, posypać wiórkami kokosowymi.

Piec w 190 st. C. przez 30-40 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

A od jutra zaczynamy przygotowania do Walentynek - czas najwyższy pomyśleć o słodkościach na ten słodko/kiczowato (niepotrzebne skreślić) różowy dzień.

środa, 5 lutego 2014

Czytamy Łukjanienkę

Z przykrością stwierdzam, że zaniedbałam Was książkowo. Nie znaczy to, że nie czytam. Z sukcesem skończyłam Goodreedsowe wyzwanie 2013, rozpoczęłam nowe (na razie idzie mi tak sobie, ale już od przyszłego tygodnia zacznę, mam nadzieję, nadrabiać). Mam cały stos książek do opisania. Zacznę od tej, a właściwie tych, które przeczytałam na początku, i które zdecydowanie skradły moją czytelniczą duszę.

Łukjanienkę uwielbiam, zakochałam się w jego powieściach, odkąd przeczytałam Brudnopis, i sukcesywnie powiększam biblioteczkę właśnie o jego książki. Zabrałam się za Patrole - chyba najsłynniejsze w całej jego karierze, i wcale nie dziwię się, dlaczego. Już pierwszy wciągnął mnie tak bardzo, że wszystkie pochłonęłam chyba w tydzień. Jeśli lubicie fantastykę - to jest coś dla Was.

Akcja Patroli ma miejsce we współczesnej Moskwie, jednak nie do końca takiej, jaką znają mieszkańcy i turyści. Na ulicach bowiem, pod osłoną zmroku, toczy się się ciągła walka między Patrolami...
Patrol Zmroku to siły Światła, które nocami przemierzają ulice w poszukiwaniu Ciemnych łamiących prawo.
Dzienny Patrol to siły Zmroku, które za dnia pilnują Jasnych, żeby nie przekraczali ustanowionych granic.
Kim są Jaśni i Ciemni? To Inni: magowie, wampiry, czarodziejki i wilkołaki, które przy inicjacji wybrały stronę, po której chcą stanąć. Teraz czynią dobro albo zło, a Patrole pilnują równowagi.
Głównym bohaterem jest Anton Gorodecki, młody członek Nocnego Patrolu. Z pozoru zwykły chłopak, co noc musi zmagać się z trudnymi sprawami. Jego życia nie ułatwia fakt, że jego sąsiad i przyjaciel jest wampirem, czyli z założenia wrogiem. Właśnie ta przyjaźń sprawia, że Anton zadaje sobie ciągle pytania o zaistniałe podziały, i nie potrafi wyzbyć się współczucia dla wampirów, które aby przeżyć, muszą pić ludzką krew.

W pierwszej części Anton zostaje wplątany w skomplikowaną intrygę - w mieście pojawił się nowy mag o niesamowitych zdolnościach. Okazuje się, że jeszcze nie został inicjowany, oba Patrole więc stają do wyścigu - kto pierwszy go znajdzie i przeciągnie na swoją stronę...? Gra jest warta świeczki, układ sił bowiem może się dramatycznie zmienić.
W czasie akcji Anton wpada na dziewczynę z czarnym wirem nad głową - skutkiem przekleństwa. Stara się go zneutralizować, jednak z przeciwnym skutkiem - wir rośnie do rozmiarów zagrażających bezpieczeństwu Moskwy. Czy to intryga Dziennego Patrolu? Czy Antonowi i jego kolegom uda się rozwiązać zagadkę? Jak potoczą się dalsze losy przyjaciół i wrogów? Na te pytania odpowiedzi znajdziecie w książkach.

Nie chcę zdradzać zbyt wielu szczegółów - fabuła bowiem jest doskonale skonstruowana, poszczególne historie łączą się ze sobą w zaskakujący sposób, intrygi Hesera i Zawulona zataczają coraz szersze kręgi, a wydarzenia przyjmują obrót, którego nikt by się nie spodziewał. 
Mnie te książki wciągnęły bez reszty, jeśli pierwsza Wam się spodoba, nie oprzecie się chęci przeczytania kolejnych. Od siebie powiem, że zdecydowanie warto - zakończenie bowiem jest bardziej niewiarygodne, niż można by przypuszczać.

Tylko czy to aby na pewno koniec...?

Nocny Patrol
Patrol Zmierzchu
Ostatni Patrol
Sergiej Łukjanienko
Dzienny Patrol
Sergiej Łukjanienko 
Władimir Wasiliew
Wydawnictwo MAG
Warszawa, 2008

wtorek, 4 lutego 2014

Pierniczki? Ciasteczka miodowe

C. zawsze mnie budzi przed wyjściem do pracy. Nie, nie robi tego celowo - zachowuje się cichutko, nie zapala światła w pokoju, w którym śpię, daje mi tylko całusa w czubek głowy (bo zazwyczaj więcej spod kołdry nie wystaje), i wychodzi. A mi w momencie, kiedy on zamyka drzwi, oczy otwierają się szeroko, i tak sobie leżę. Wczoraj ze sobą walczyłam - kto to słyszał, żeby wstawać przed siódmą, kiedy człowiek nie musi...? Ułożyłam się wygodnie, pooglądałam sufit, poprzytulałam Ptysię, ale po pół godzinie mi się znudziło. Nie było rady - wstałam, zrobiłam sobie pachnącej imbirem herbaty, i rozpoczęłam bardzo przyjemny dzień. Słonko świeciło, wiatr zgubił się gdzieś w lesie, i nawet Ptysia dała się namówić na spacer dłuższy niż kilka metrów.
Dzisiaj odpuściłam wiercenie się w łóżku, i wstałam od razu. Niestety, świat jest zachmurzony i ponury, ale humoru mi to nie zepsuje. Plany na dzisiaj ambitne, zobaczymy, co z tego będzie. Póki co widzę wszystko w różowych barwach, mimo wszechobecnej szarości.

Jakiś czas temu pomagaliśmy się przeprowadzać mojej koleżance. Upiekłam ciasteczka dla jej synka - zawsze szybciutko zjada wszystkie słodkości, które im zanoszę, więc to sama przyjemność. Tym razem jednak nie do końca trafiłam - namiętnie bowiem wydłubywał z ciasteczek rodzynki. Na zarzut mamy, że przecież je lubi, rezolutnie odpowiedział: Nie, to ty lubisz rodzynki. I jak tu z tym dyskutować...?
Jeśli więc rodzynek nie lubicie, możecie je pominąć. Zamiast możecie dać więcej żurawiny, jakieś orzechy, albo smażoną skórkę pomarańczową, którą proponowano w oryginale, a którą wolałam pominąć, bo bałam się, że mały smakosz będzie kręcił nosem. Ciasteczka pomimo rodzynek zostały skonsumowane, więc wnioskuję, że musiały smakować. Dorośli wcinali, aż się okruszki sypały. Ciasteczka bowiem nie są zbyt słodkie, trochę chrupiące, w środku miękkie (po kilku dniach w puszce). Z lukrem wyglądają zachwycająco - jeśli ktoś ma chęci, można je jakoś ładniej udekorować. Ja postawiłam na prostotę.
I tak, celowo nie nazwałam ich pierniczkami, tylko dosłownie przetłumaczyłam nazwę z książki Småkager: kræs for slikmunde. Bo przecież początek lutego to nie czas na pierniczki... Ale stwierdziłam, że lepiej teraz niż na Wielkanoc. Więc są pyszne ciasteczka miodowe z bakaliami - może ktoś z Was skusi się jeszcze przed tegorocznym Bożym Narodzeniem...?

Miodowe ciasteczka z bakaliami i lukrem

Składniki:
(na 25-30 sztuk)
  • 150 g miodu
  • 50 g jasnego brązowego cukru
  • 50 g masła
  • 1 żółtko
  • 1 łyżeczka kakao
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 2 łyżeczki przyprawy do piernika
  • 250 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 100 g mielonych orzechów laskowych
  • 75 g płatków migdałowych
  • 50 g rodzynek
  • 50 g suszonej żurawiny
  • 1 łyżka mleka

lukier:
  • 200 g cukru pudru
  • 1 białko
  • 1 łyżeczka rumu

Miód, cukier i masło rozpuścić w garnuszku, ostudzić. Dodać żółtko, kakao, skórkę z cytryny i przyprawę do piernika, dokładnie wymieszać. 
Mąkę przesiać, wymieszać z proszkiem, orzechami laskowymi, migdałami, rodzynkami i żurawiną. Dodać do masy, zagnieść. W razie potrzeby dodać mleko.

Z masy uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i chłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto wałkować na grubość 5 mm, wycinać koła o średnicy 7-8 cm. Układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia w niewielkich odstępach.

Piec w 180 st. C. przez 12-15 minut.
Wystudzić.

Cukier puder, białko i rum umieścić w misce. Miksować na najniższych obrotach miksera, aż masa będzie gładka i gęsta. Lukrować ostudzone ciastka, odłożyć do zastygnięcia lukru.

Przechowywać w szczelnej puszce lub słoiku.

Smacznego!

A tak w ogóle to chyba czas na śniadanie...

poniedziałek, 3 lutego 2014

Psia depresja i niemal dietetyczna szarlotka

Moja psa ma depresję i syndrom Klusi. A ja nie jestem psim psychologiem, i nie mam pojęcia, jak ją pocieszyć.
Pisałam ostatnio, że C. wrócił do pracy. Choć na początku było mi troszkę dziwnie, szybko się z tym pogodziłam i zagospodarowałam czas wolny - pisanie bloga, czytanie, ćwiczenia, pieczenie, miały być długie spacery z Ptysią w słoneczne dni... I tutaj zaczyna się problem. Moje puchate stworzenie spacerów dłuższych niż dwieście metrów odmawia (chyba boi się, że C. wróci w tym czasie do domu, a jej tam nie będzie), czas spędza albo na moich kolanach, a jak tylko wstaję, chowa się pod kanapą, i muszę się uciekać do naprawdę skomplikowanych podstępów, żeby ją stamtąd wyciągnąć.
W dodatku złapała syndrom Klusi, czyli robi wszystko w zwolnionym tempie. Kluseczka to psa moich Rodziców, bardzo ją kochamy, ale potrafi doprowadzić człowieka do rozpaczy. Ptysia w swoje spacerowe szelki wskakuje, Klusia, hmm... Podnosi jedną łapkę, pozwala sobie założyć połowę szelek. Myśli. Stawia łapkę na ziemi. Myśli nieco dłużej. Podnosi drugą łapkę, szelki są założone. Klusia myśli. Stawia łapkę, myśli jeszcze trochę, po czym statecznym krokiem rusza do drzwi. W tym czasie można z Ptysią załatwić cały spacer. 

Macie czworonogi? Jak radzicie sobie z ich tęsknotami?

A teraz przejdźmy już do jedzenia - Ptysi nie pomoże, ale mi owszem. 
Jest to pierwsze ciasto, które upiekłam w tym roku, na sam koniec stycznia. Miałam sporo jabłek, i ogromną chęć na coś słodkiego. Szukałam, szukałam, aż w gazetce Pieczenie jest proste, nr 2/2013, znalazłam.
I teraz uprzedzam - słowo niemal jest tutaj kluczowe. Bo szarlotka obiektywnie dietetyczna nie jest, ale stosunkowo jak najbardziej. W porównaniu do większości ciast na blogu, to jest niemal bezgrzeszne. A żeby jeszcze bardziej je odchudzić, można zamiast maki pszennej zwykłej użyć pełnoziarnistej, która zresztą była podana w oryginalnym przepisie, a której ja w domu nie miałam. Można też zrezygnować z marcepanu, czyli najbardziej kalorycznej części, ale jest tak pyszna, że akurat tego kroku nie polecam. Bardzo oryginalne kruche ciasto na miodzie, lekko karmelowe jabłka i wyjątkowo delikatna marcepanowa kratka - całość współgra ze sobą doskonale, i u nas zniknęła w tempie co najmniej niedietetycznym. Ale skoro spodnie zrobiły się jakby lekko luźniejsze, to nagroda się należy, prawda?

Szarlotka z marcepanem

Składniki:
(na formę 25x25 cm)

ciasto:
  • 185 g mąki pszennej
  • 100 g zimnego masła
  • 50 g miodu
  • 2 żółtka

masa jabłkowa:
  • 1 kg jabłek
  • 30 g masła
  • 30 g ciemnego brązowego cukru
  • 1/2 łyżeczki cynamonu

kratka:
  • 2 białka 
  • 1 jajko
  • 200 g marcepanu

Mąkę przesiać do miski, posiekać z masłem. Dodać miód i żółtka, szybko zagnieść ciasto. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Jabłka obrać, wyciąć gniazda nasienne, pokroić w niezbyt cienkie półksiężyce.
W szerokim garnku rozgrzać masło, wsypać cukier i cynamon. Gdy cukier się rozpuści, dodać jabłka, dobrze wymieszać. Dusić pod przykryciem przez 10 minut. Przestudzić.

Ciasto wyjąć z lodówki, rozwałkować na kwadrat o boku 25 cm. Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, na to wyłożyć ciasto. Nakłuć ciasto widelcem.

Piec w 180 st. C. przez 15 minut. 
Przestudzić.

Marcepan utrzeć z jajkiem na gładką masę. 2 białka ubić na sztywno, wymieszać z masą marcepanową. Masę przełożyć do rękawa cukierniczego z dużą końcówką w kształcie gwiazdki.

Na przestudzony spód wyłożyć równomiernie jabłka, na wierzch wycinąć kratkę z masy marcepanowej.

Piec w 180 st. C. przez 20-25 minut, aż kratka nabierze złotego koloru.
Ostudzić.

Smacznego!

Moja kratka wyszła, niestety, troszkę nieforemna. Masa była odrobinę za rzadka - najwyraźniej użyłam zbyt dużych jajek. Polecam więc małe lub średnie, nie duże, wtedy kratka będzie prezentowała się znacznie zgrabniej.