niedziela, 30 września 2012

Brukselka w zupie

Popołudnie, w okolicach godziny siedemnastej trzydzieści. Dziś. 
Siedzę sobie na kanapie z nosem przyciśniętym niemal do ekranu laptopa i wpatrując się w jedne piękniejsze od drugich zdjęcia potraw z kurkami myślę, że warto by było się do sklepu wybrać w celu ich nabycia. Nie mam pojęcia, co mnie tknęło - może te wszystkie prawdopodobnie trujące grzyby, które widziałam na spacerze z C. i Ptysią...? W każdym razie odczułam nieodpartą chęć przyrządzenia czegoś z kurkami - niedawno widziałam je w sklepie, więc pełna optymizmu ubrałam kurtkę przeciwdeszczową i czapkę (uwierzycie...? Czapkę... We wrześniu...?!) i ruszyłam na podbój pobliskiego supermarketu. Muszę nadmienić, że na mojej wsi jest tylko jeden sklep, w którym można zaopatrzyć się w wymyślności, takie jak na przykład kurki, suszone drożdże czy niesolone masło (a i to nie zawsze). Jakoś tak tylko zapomniało mi się, że dziś niedziela, i sklep otwarty do siedemnastej... Zawiedziona nieco, ale niezrażona niepowodzeniem, udałam się do sklepu bliższego, w którym nic ponadprzeciętnego zazwyczaj się nie uświadczy, licząc jednak na cud i znalezienie jeśli nie kurek, to chociaż czegoś inspirująco-intrygującego. Gdy moim oczom ukazała się brukselka, nie zastanawiałam się ani chwili przed zabraniem jednego opakowania z półki. Nie dalej jak kilka godzin wcześniej u Ani podziwiałam bardzo apetycznie wyglądającą zupę z brukselką. Na chybił trafił chwyciłam jeszcze parę rzeczy i jakimś cudem udało mi się trafić w składniki, które były potrzebne. Zabrałam się za przygotowania zaraz po powrocie do domu, i po trochę ponad godzinie zajadałam się pyszną zupką. Wyszła troszkę pikantna, zróżnicowana smakowo, po prostu pyszna. Nieco obawiałam się pieczarek, ale niepotrzebnie - skomponowały się znakomicie. Od siebie dałam ziemniaki i tymianek, zmieniłam nieco proporcje pieczarek i brukselki (nie moja wina, że akurat takie opakowania w sklepie mieli), poza tym postępowałam zgodnie z wytycznymi. Zupa świetnie rozgrzewa, szczególnie w taki ciemny, zimny, samotny niedzielny wieczór... 
Ilość składników można modyfikować według uznania i własnego smaku. Bulionu dać tyle, ile się lubi. Dla mnie 1,5 litra to ilość idealna. Polecam serdecznie, naprawdę warto spróbować.

Mam pytanie, z zupą tak średnio związane - macie jakiś patent na krojenie cebuli? Nie mówię tu o samej czynności, bo mimo czasami pociętych palców tą mam w miarę opanowaną. Chodzi mi o uodpornienie się na łzy... Bo ja jestem wyjątkowo wrażliwa (prawdopodobnie nadwrażliwa) i jak C. kroi cebulę w kuchni, to ja siedząc w pokoju mam łzy w oczach bynajmniej nie dlatego, że zawsze czytam jakąś łzawą lekturę. A jak sama mam się z cebulą zmierzyć... Masakra po prostu. Macie jakieś sposoby? Będę zobowiązana za podzielenie się tymi cennymi informacjami, bo takie płakanie nad każdą cebulą do najprzyjemniejszych jednak nie należy...

Zupa pieczarkowa z brukselką


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 1,5 l bulionu
  • 1 cebula
  • 1 por (tylko biała i jasnozielona część)
  • 3 ząbki czosnku
  • 2 łyżki masła
  • 400 g pieczarek
  • 2 spore marchewki
  • 2 nieduże ziemniaki
  • 500 g brukselki
  • 1 łyżka curry
  • 1 łyżeczka suszonego tymianku
  • 1/2 łyżeczki chilli w płatkach
  • sól
  • pieprz
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)

Cebulę pokroić w drobną kostkę, pora przeciąć na pół, pokroić w piórka. Czosnek przecisnąć przez praskę. Wszystko zeszklić na maśle.
Pieczarki pokroić w półplasterki, dodać do cebuli, przesmażyć.
Ziemniaki i marchewki pokroić w drobną kostkę, dodać do garnka razem z przyprawami. Chwilę smażyć, zalać bulionem.
Od brukselki odciąć twarde końcówki, przekroić na pół, dodać do zupy.
Gotować, aż brukselka będzie miękka, ale wciąż jędrna.

Śmietanę zahartować (wymieszać z kilkoma łyżkami gorącej zupy), następnie wlać do garnka, dokładnie wymieszać.
Podawać gorącą.

Smacznego!

A jutro, moi drodzy, idę poćwiczyć. Pierwszy raz od kilku miesięcy. Mój palec ma się już prawie zupełnie dobrze, a wczoraj wieczorem, stojąc po kąpieli przed lustrem stwierdziłam, że czuję, że tyję. W związku z tym stwierdziłam, że niezwłocznie należy podjąć kroki w odpowiednim kierunku. Na razie zapisałam się tylko na poniedziałek i wtorek - zobaczę, jak się pytka będzie czuła. Jeśli w porządku, zacznę ćwiczyć regularnie. Uff, nareszcie.

sobota, 29 września 2012

Babeczki z kremem bardzo nietypowym

Chodziła za mną czekolada, od dłuższego już czasu. Przez tą wszechogarniającą szarugę mam do niej pociąg ogromny w wersji podstawowej, jednak takie zaspokajanie potrzeb po jakimś czasie staje się nużące. Potrzebowałam czekolady przetworzonej, w wersji bardziej czekoladowej niż ona sama. Zasadniczo rzecz biorąc chciałam piec wczoraj, ale... Zamiast pieczenia zjadłam talerz pysznego kremu ze szparagów, zagryzając go bagietką z masłem czosnkowym, poprzeglądałam przepisy na Mikserze, wyspacerowałam psę, wzięłam gorący prysznic, a następnie zajęłam pozycję horyzontalną pod cudnie pachnącą świeżym praniem kołdrą. Nie zajęło zbyt wiele czasu zapadnięcie w spokojny, wypełniony marzeniami sen.

Obudził mnie C., kiedy nad ranem wrócił z pracy i z wyraźnym żalem czy też pretensją w głosie zapytał Nic nie upiekłaś...? Ano, nie upiekłaś, choć chciałaś. Nie wiem, czy to ta pogoda, czy może nieco stresująca ostatnio praca sprawiają, że mogę spać, i spać, i spać. A po przebudzeniu, obejrzeniu Przygód Kubusia Puchatka, pochłonięciu tabliczki czekolady z orzechami na spółkę z C., wracam do łóżka i zasypiam bez problemu. Heh...
Dziś jednak, kiedy tylko C. wyszedł do pracy, zrobiłam listę zakupów i udałam się do sklepu w celu zakupienia produktów niezbędnych do przygotowania ciastka z marzeń

Zdecydowałam się na muffiny, bo po pierwsze miałam już w planie większe ciasto zupełnie innego typu, a po drugie bardzo chciałam wypróbować krem od Cukrowej Wróżki. Nie lubię kremów maślanych, ale wyczytałam, że ten wcale jak maślany nie smakuje. Poza tym strasznie zaintrygował mnie dodatek mąki. Bo jak to tak - do kremu? Mąkę...? Któż to słyszał! Jak widać, słyszał i wypróbował niejeden. Zaufałam przepisowi, i się nie zawiodłam. Smakuje delikatnie, nie tłusto i ciężko, a przy tym idealnie zachowuje kształt. Nie jest tak smaczny jak ten na bazie mascarpone na przykład, ale i tak jest o niebo lepszy niż samo masło z cukrem. Szczególnie smakuje mi w wersji z dodatkiem kakao.
Kremu mi zostało, proponuję więc przygotować z 3/4 porcji, albo hojniej obkładać babeczki.
Przepis na babeczki wzięłam ze Złotej księgi czekolady i muszę przyznać, że nie do końca mnie zadowoliły. Ciasto przed upieczeniem jest bardzo gęste, raczej jak na ciasteczka. Po upieczeniu babeczki są dość ciężkie, suchawe, ale też mocno kakaowe i na swój sposób smaczne. Dodatek kremu lub na przykład bitej śmietany uważam za niezbędny.

Mimo wszystko jestem z nich dumna - to moje pierwsze tego typu babeczki z kremem i uważam, że są po prostu śliczne. I to nic, że krzywe i że zdjęcie nieciekawe - debiut uważam za udany.

Babeczki kakaowe z kremem z mąki



Składniki:
(na 12 sztuk)

babeczki:
  • 225 g mąki pszennej
  • 100 g cukru
  • 55 g kakao
  • 2 jajka
  • 90 g miękkiego masła
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • 12 kostek mlecznej czekolady

krem:
  • 4 łyżki mąki
  • 250 ml mleka
  • 200 g miękkiego masła
  • 170 g cukru pudru
  • 1 łyżka ekstraktu z wanilii
  • 3 łyżki kakao

Mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia i kakao. Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę, następnie wbijać po jednym jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu. Partiami dodawać mąkę, miksując na najniższych obrotach miksera. Na końcu wlać ekstrakt, połączyć.

Nakładać po łyżce ciasta do formy na muffiny wyłożonej papilotkami, na każdej porcji ciasta ułożyć kostkę czekolady, wciskając w ciasto. Przykryć równomiernie pozostałym ciastem.

Piec 20-25 minut w 180 st. C.
Wystudzić na kratce.

Krem:
Mąkę przesiać do mleka, wymieszać, żeby nie było grudek, zagotować. Gotować aż do osiągnięcia konsystencji gęstej śmietany, całkowicie wystudzić.
Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę, po łyżce dodawać mąkę z mlekiem, cały czas miksując. Na końcu wlać ekstrakt, połączyć.

Masę podzielić na dwie części, do jednej wmiksować kakao.

Do woreczka z końcówką w kształcie gwiazdki przełożyć krem tak, żeby do brzegów z jednej strony przylegał krem jasny, a z drugiej - ciemny. Wyciskać na całkiem ostudzone babeczki.

Przechowywać w lodówce; wyjąć 20-30 minut przed podaniem.

Smacznego!

Muszę przyznać, że pogoda zaczyna mnie denerwować. Bez przesady - niedługo limit deszczu zostanie wyczerpany nie tylko na potrzeby Danii, ale całej Europy! Z psą wyczekujemy krótkich przerw, żeby wyjść na szybki spacer. I choć dziś ze dwa razy pokazało się słońce, bałam się ryzykować wyprawę dłuższą niż pod najbliższe drzewo. Niech ta duńska jesień się już skończy...

środa, 26 września 2012

Kaszka manna na niepogodę

Jesień w Danii rozgościła się na dobre. Jeszcze nie ma ósmej, a za oknem ciemno i zimno. Wiatr świszczy za niedomkniętym oknem, a deszcz tłucze o szyby z całą jesienną stanowczością. Ulubiona lampa oświetla pokój delikatnym, mlecznym światłem, na stoliku w kącie pali się świeczka, podgrzewając olejek o zapachu jabłka z cynamonem. Siedzę na kanapie w powyciąganym, ciepłym swetrze w paski, zawinięta w słonikowy koc, w tej chwili z laptopem na kolanach, ale już za chwilę jego miejsce zajmie książka, która wciągnęła mnie praktycznie od pierwszego rozdziału, więc już niedługo Wam o niej opowiem.

Poza gorącą herbatą w taki wieczór jako pocieszacz świetnie sprawdzi się coś słodkiego. W zasadzie nie potrzebuję pocieszania, bo mimo wszystko nie jest mi smutno - mimo paskudnej pogody mam swój ciepły kącik, w którym jest mi dobrze jak nigdy. Jeśli jednak ktoś z Was czuje skradającą się gdzieś w kącie jesienną depresję, proponuję deserek, który podpatrzyłam u Ever. Niby zwykła kaszka manna (która sama w sobie jest najprostszą pysznością na świecie), jednak z dodatkiem niewielkiej ilości proszku do pieczenia nabiera nowego charakteru. Po zmiksowaniu staje się puszysta i dużo delikatniejsza, niż zwykle. Polecam wypróbować taki patent - nowa twarz starej, dobrej kaszki.

Ever napisała, że kaszka przygotowana z 300 ml mleka starcza na trzy porcje. Zmniejszyłam więc ilość o 1/3, żeby wyszły mi dwie. Jak się okazało, pochłonęłam wszystko sama - C. dostanie inny razem. Także w sumie to nie jestem pewna, na ile porcji to wystarczy - wszystko chyba zależy od tego, co jedliście wcześniej (ja nic...).

Puchata kakaowa kaszka manna


Składniki:
(na 1 sporą porcję)
  • 200 ml mleka (3,2%)
  • 20 g kaszy manny
  • 2 łyżki cukru
  • 1 łyżka kakao
  • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

dodatkowo:
  • kostka czekolady

Mleko zagotować z cukrem i kakao. Wsypać kaszkę, pogotwać kilka minut do lekkiego zgęstnienia, często mieszając. Zdjąć z palnika, odstawić na 5 minut.
Po tym czasie dodać proszek do pieczenia, miksować na najwyższych obrotach przez 3 minuty.

Kaszkę przełożyć do miseczki, udekorować czekoladą.
Podawać ciepłe lub schłodzone.

Smacznego!

Tak w ogóle to chciałam dzisiaj upiec coś czekoladowego (na przykład muffinki albo babeczki, bo ostatnio mam je w głowie bez przerwy - to chyba ta wszechobecna szarość moje myśli ku słodkim drobiazgom kieruje), jednak okazało się, że w domu mąki brak, a do sklepu naprawdę, ale to naprawdę nie chciało mi się iść (wstałam dziś o piątej, czuję się rozgrzeszona). W związku z tym przygotowałam sobie takie coś, a pieczenie odłożyłam na piątek.

sobota, 22 września 2012

Eksperyment kulinarny, czyli chleb z tajemniczym składnikiem

Jakiś czas temu (w miniony poniedziałek) wspominałam o kuchennym eksperymencie. Otóż, moi drodzy, postanowiłam zabrać się za pieczenie chleba (pierwszy dla C. - coś ostatnio czas tych pierwszych nastał). Jakoś tak - ostatnio zapałałam miłością do domowego pieczywa. Nie, źle to napisałam... Miłością pałam już od dłuższego czasu, ostatnio mam po prostu ochotę wypróbowywać nowe przepisy. Może dlatego, że we dwójkę nie zjadamy aż tyle słodyczy, żeby tylko ciasta wypełniły moją potrzebę pieczenia...? Nieistotne. Ważne, że na blogu Domowe wypieki znalazłam przepis na chleb z ziemniakami. Hmm... Z ziemniakami? Ale jak?
Otóż bardzo prosto - ugotowane w mundurkach ziemniaki traktujemy dokładnie tłuczkiem, i taką papkę dodajemy do pozostałych składników. Brzmi prosto i bezproblemowo. Ale... Ziemniaki? Do chleba...? Hmpf...

Jako, że żyłka ryzykanta jest na swoim miejscu, zabrałam się za pieczenie chleba zaraz po tym, jak poprzednie bułeczki zostały pochłonięte. Ciasto nie nastręcza żadnych problemów - jest łatwe w wyrabianiu i formowaniu (moje było nieco lepkie przed wyrastaniem, ale podejrzewam, że dużo zależy od ziemniaków), rośnie po prostu pięknie, a w piekarniku osiąga rozmiary wręcz gigantyczne. Nic nie szkodzi - jest tak smaczny, że zniknie bardzo szybko. Ziemniaków nie czuć wcale, i C. nie mógł zgadnąć, cóż takiego jest sekretnym składnikiem, choć bardzo się starał (miał niezłą motywację, ale to może przemilczę...). Dzięki nim jednak jest wilgotny i długo zachowuje świeżość.
Do mojego dodałam ekstra bazylii, bo miałam pęczek od zupy i nie chciałam, żeby się zmarnowała. Pasuje doskonale.

I teraz przyznam się Wam do czegoś. Do mojego chleba zapomniałam dodać... Soli. W związku z tym brakowało mu tego czegoś. Nic nie szkodzi - kanapki soliliśmy troszkę bardziej, a jak się okazało, mimo dodatku bazylii, z dżemikiem też smakowało nieźle. W przepisie oczywiście sól jest, i z całego serca radzę ją dodać.

Chleb z ziemniakami i bazylią


Składniki:
(na 1 duży bochenek)
  • 300 g ziemniaków
  • 600 g mąki pszennej
  • 42 g świeżych drożdży
  • 1 łyżeczka cukru
  • 175 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 60 ml oliwy
  • 1 łyżeczka soli
  • 1 pęczek bazylii

dodatkowo:
  • 2 łyżki letniej wody
  • 1 łyżka gruboziarnistej soli

Ziemniaki ugotować w mundurkach w osolonej wodzie. Przestudzić, obrać, dokłądnie ugnieść tłuczkiem do ziemniaków, pozostawić do całkowitego ostudzenia.

Mąkę przesiać do miski, zrobić wgłębienie na środku, wkruszyć drożdże, zasypać cukrem i zalać 50 ml wody. Odstawić na 15 minut.

Do zaczynu dodać resztę wody, sól, wbić jajko. Zagnieść ciasto. Wlać oliwę, dodać umyte listki bazylii i wyrobić gładkie ciasto (może się nieco lepić). Uformować kulę, odstawić na 45 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto krótko zagnieść, uformować kulę, lekko spłaszczyć, ułożyć na wyłożonej papierem do pieczenia blasze złączeniem do dołu. Ciasto kilka razy nakłuć widelcem. Odstawić na 30 minut do wyrośnięcia.

Wyrośnięte ciasto posmarować wodą, posypać solą.

Piec w 180 st. C. przez 30-40 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!


Zdjęcia, jakie są, każdy widzi. Było już późno i ciemnawo, jak pstrykałam, a później już nie miałam okazji, bo chleb zniknął w niewiadomych (ciii...) okolicznościach. Podejrzewam, że teraz takich będzie coraz więcej - jesień przyniosła ze sobą coraz szybciej zapadający zmrok, na który nic nie poradzę... Mam nadzieję, że mimo wszystko poczujecie się zachęceni do upieczenia takiego chlebka (a właściwie chlebiszcza), bo naprawdę warto.

piątek, 21 września 2012

Krótka wycieczka do Wenecji. Na 1000 dni w pięć godzin

Dziś, tak dla odmiany, opowiem o książce, którą ostatnio przeczytałam. Jakoś tak się składa, że nie mam zbyt dużo czasu na czytanie - do pracy jeżdżę samochodem (głównie dlatego, że o piątej rano autobusy jeszcze - nie wiedzieć dlaczego - nie kursują), a w domu czas spędzam głównie w kuchni, na spacerach z psem łapiąc ostatnie ciepłe chwile, sprzątając (wbrew pozorom też mi się czasem zdarza) i innych tego typu przyjemnych zajęciach. Poza tym sumiennie łapię nadgodziny w pracy, co mam nadzieję zaowocuje uśmiechem, gdy spojrzę na kwitek od wypłaty.
Nie o tym jednak...

Będąc w Polsce, w jednej z moich ulubionych tanich księgarni (której jeszcze nie zamknięto) nabyłam drogą kupna Tysiąc dni w Wenecji Marleny de Blasi. Książka malutka, niedroga, kiedyś coś mi się obiło o uszy, że warta uwagi, więc dlaczego nie...?
Okazało się, że było warto.

Młoda Marlena do Wenecji nastawiona jest niezbyt przychylnie. Kiedy dostaje zlecenie napisania o niej artykułów, wyrusza z niespokojnym sercem. W ostatniej chwili niemal zawraca (co zdarzało się jej już wcześniej), jednak zagryza zęby i rusza na spotkanie. Jak się okazuje, kiedy poznaje miasto, zakochuje się w nim bez pamięci. Co jakiś czas wraca, sama lub z przyjaciółmi, chcąc poznać Wenecję jak najlepiej. Kiedy na jej drodze staje nieśmiały Nieznajomy o jagodowych oczach, teraz już dojrzała, Marlena staje przed życiowym wyborem. Nie mogąc się jednak oprzeć jego urokowi, zgadza się w Wenecji zamieszkać.


Tysiąc dni w Wenecji to nie tylko opowieść o trudnej miłości dwojga dorosłych ludzi. Choć Marlenie czasami ciężko zaakceptować sposób na życie Nieznajomego, nie zraża się i stara się wpasować w życie, które wybrała. Spaceruje i pływa łodziami po najróżniejszych zakamarkach miasta, poznaje wenecjan, ich poglądy, prawa, jakimi rządzi się życie w tym przedziwnym miejscu.
Razem z Marleną poznamy fragmenty historii Wenecji, jej tajemnicze i ciekawe zakątki, a przy okazji delektować się będziemy wspaniała kuchnią, gdyż nasza bohaterka jest kucharką. Na końcu książki znajdziemy kilka ciekawych przepisów (niektóre z pewnością wypróbuję, chociażby, żeby zaimponować mojemu Nieznajomemu).

To typowo babskie czytadło, jednak bardzo wciągające, szybko się czytające, pełne smaków i zapachów Wenecji i kuchni Marleny. Polecam z czystym sumieniem.

Tysiąc dni w Wenecji
Marlena de Blasi
Wydawnictwo Literackie
Kraków, 2009

czwartek, 20 września 2012

Obiadowy finał, czyli deser - najlepszy

Czas na wielki finał, czyli sobotni deser (ja wiem, że to już bliżej do następnego weekendu, ale jakoś tak wyszło... Nie martwcie się - następne tego typu menu nie pojawi się za szybko). Chciałam właśnie deser, a nie ciasto. Coś delikatnego, słodkiego, a jednocześnie.. Hmm... Wykwintnego? Niecodziennego z pewnością. I chyba mi się udało, bo C. był zachwycony. Cały obiad mu smakował (to, że sama piekę chleb czy bułki wprawia go w niepomierne zdumienie za każdym razem, choć przecież jako kelner jest świadkiem pieczenia chleba niemal codziennie), jednak to deser sprawił, że oczka mu się zaświeciły. Serio! I ja mu się wcale nie dziwię, bo niemal wylizałam pucharek. 

Panna cotta ze sprawdzonego już wcześniej przepisu, tym razem wzbogacona dodatkiem niewielkiej ilości kawy, dzięki czemu zyskała cudowny, karmelowy kolor. Ponieważ - moim zdaniem - panna cotta sama w sobie jest nieco nudna (na Boga, to przecież tylko ugotowana śmietanka!), świetnie sprawdzają się w jej towarzystwie wyraziste dodatki. Na blogu Kuchenny bałagan znalazłam wspaniały, prosty przepis na mus czekoladowy. Delikatny, puszysty, bardzo czekoladowy. Świetnie się sprawdził jako partner panny cotty. Razem stworzyli wyjątkowo zgrany duet, a tekstury wspaniale się uzupełniały i całość smakowała po prostu bosko. 
Deser zawiera surowe jajka w składzie - jeśli nie chcecie ich użyć, możecie dodatek białek zastąpić ubitą na sztywno kremówką na przykład.
Mi wyszły trzy porcje, ale myślę, że spokojnie wystarczy na cztery nieco mniejsze. Deser jest dość syty, więc po konkretniejszym posiłku nikt w siebie takiej porcji nie wciśnie (my po zupce daliśmy naszym żołądkom odpocząć przez jakąś godzinkę, zanim zabraliśmy się do konsumpcji).

Tak to jest - niektóre przepisy są dobre, inne pyszne, a niektóre wywołują to coś - lekkie drżenie na samą o nich myśl. Rozpływają się w ustach, po prostu niebo w gębie, nie można o nich zapomnieć. To jest właśnie taki deser. Idealny. 
Musicie spróbować.

Panna cotta z musem czekoladowym


Składniki:
(na 3-4 porcje)

panna cotta:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 100 ml mleka (3,5%)
  • 40 g cukru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
  • 2 łyżeczki żelatyny
  • 1 łyżka zimnej wody

mus czekoladowy:
  • 100 g ciemnej czekolady (80%)
  • 50 ml śmietany kremówki (38%)
  • 1 łyżka cukru pudru
  • 1 łyżeczka miodu
  • 2 jajka

dodatkowo:
  • cukrowe serduszka

Kremówkę zagotować z mlekiem, cukrem, cukrem waniliowym i kawą. Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie. Gotującą się śmietankę zdjąć z ognia, dodać żelatynę, dokładnie wymieszać. Ostudzić.
Ostudzoną mieszankę przelać do szklanek (jeśli zrobił się kożuch, wystarcz przelać przez sitko), schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Czekoladę z kremówką, cukrem pudrem i miodem rozpuścić na parze. Wystudzić.
Do ostudzonej masy dodać żółtka, dokłądnie wymieszać.
Białka ubić na sztywną pianę, partiami dodawać do masy czekoladowej, delikatnie mieszając szpatułką.

Gotowy mus wyłożyć na pannę cottę, schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.
Wierzch udekorować cukrowymi serduszkami.

Smacznego!


Wiecie, co będzie w sobotę...? Tak, moi drodzy, to już to - ostatni dzień lata. Szybko mi zleciało w tym roku. Zajęta byłam nie tylko pracą, ale też układaniem na nowo całego mojego jestestwa. Lato się prawie skończyło, tak samo jak moje układanie - już prawie wszystko jest na właściwym miejscu. I choć znowu wpadłam na genialny pomysł, że należałoby się przeprowadzić - to już tylko drobiazg (choć nie znoszę przeprowadzek). 
Owocne było to lato, oj tak... Ale czas podsumowań jeszcze nadejdzie.

środa, 19 września 2012

BaleTina, czyli o psich marzeniach słów kilka. I bułeczki

Wczoraj Ptysia miała urodzinki. Trzecie. Póki co nadal zachowuje się jak szczeniak, i w sumie tak wygląda, więc trochę ciężko mi zaakceptować tak szybko przemijający czas. 
Dlaczego BaleTina? Otóż ostatnio naszym z C. ulubionym zajęciem jest wymyślanie psich marzeń. W związku z tym Tina chce być (jesteśmy tego absolutnie pewni): baleriną, bo tańczy przed nami na dwóch łapkach po prostu znakomicie; zielonym sportowym samochodem - bo namiętnie zbiera w sierść rzepy i inne zieloności, a przy tym biega po lesie jak prawdziwa wyścigówka; człowiekiem - bo umie powiedzieć mniam mniam; bywa też czerwonobrodym piratem, kiedy wraca ubłocona po spacerze. 
Że niby coś z nami nie tak...? Oj tam, oj tam. Przecież każdy pies musi mieć jakieś marzenia. O czym marzą Wasze zwierzaki, zastanawialiście się kiedyś...?

Teraz wróćmy do tematu przewodniego bloga, czyli jedzenia. Tak jak wczoraj obiecałam - dziś przepis na bułeczki. Miałam w domu resztkę pieczarek, pomyślałam więc, że bułeczki z pieczarkami do mojej zupy będą pasować doskonale. Nie pomyliłam się - pasowały i do obiadu, i na śniadanie następnego dnia jedzone samodzielnie (dwie się uchowały). 
Przepis znalazłam na blogu Na słodko lub wytrawnie, ale oczywiście nie byłabym sobą, gdybym czegoś od siebie nie dorzuciła. Tym razem jest to tylko odrobina majeranku. Do wyrobu ciasta użyłam oliwy aromatyzowanej chilli - nadała ciekawego aromatu. Poza tym zamiast 12, zrobiłam 9 bułeczek, co oznacza, że są całkiem solidnej wielkości. Mimo dużej ilości nadzienia nie rozpadały się podczas jedzenia, i jestem z nich bardzo zadowolona. Polecam serdecznie.

Bułeczki z pieczarkami


Składniki:
(na 9 sztuk)

ciasto:
  • 500 g mąki pszennej
  • 125 ml letniego mleka
  • 125 ml letniej wody
  • 1 jajko
  • 12 g suchych drożdży
  • 1 łyżeczka soli
  • 2 łyżki oliwy aromatyzowanej chilli

farsz:
  • 550 g pieczarek
  • 3 średnie cebule
  • 1 łyżka majeranku
  • sól
  • pieprz
  • 20 g masła

dodatkowo:
  • 1 jajko

Mąkę przesaić do miski, wymieszać z solą i drożdżami. Wlać mleko z wodą, wbić jajko, zagnieść ciasto. Dodać oliwę, wyrobić gładkie, nielepiące się ciasto.
Uformować z ciasta kulę, dstawić na 1 godzinę do wyrośnięcia.

Przygotować farsz: pieczarki pokroić w plasterki, cebulę w drobną kostkę. Cebulę podsmażyć na maśle, dodać pieczarki. Smażyć, aż cały płyn odparuje.

Wyrośnięte ciasto króko zagnieść, podzielić na 9 równych części. Każdą rozwałkować na placuszek trochę większy od dłoni, nakładać sporą porcję farszu tak, żeby łatwo dało się zlepić brzegi. Ufromować podłużne bułeczki, układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia złączeniem do dołu.
Przed pieczeniem posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec w 190 st. C. 25-30 minut.
Podawać ciepłe.

Smacznego!


W ramach świętowania psich urodzin byliśmy wczoraj na baaardzo długim spacerze, karmiliśmy Ptysię jej ulubionymi smakołykami i bawiliśmy się razem jeszcze więcej niż zazwyczaj. Wydawała się być bardzo zadowolona. Chyba też lubi mieć urodziny.

wtorek, 18 września 2012

Pierwszy obiad dla C.

W sobotę C. wrócił z pracy. Na moje radosne Ugotowałam Ci obiad! zareagował dziwnym, lekko jakby przestraszonym spojrzeniem, po czym dotknął dłonią mojego czoła i z troską w głosie zapytał: Dobrze się czujesz...? 
Ja wiem, że mieszkamy razem już prawie pół roku, i że to pierwszy obiad, który ugotowałam, ale żeby od razu takim niedowierzaniem reagować...? Jak się później okazało, nie taki diabeł straszny, wszystko zostało skonsumowane i pochwalone nawet (szczególnie deser, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego).

Podjęłam się wyzwania w sobotę, kiedy C. miał ranną zmianę, a ja dzień wolny. Długo się zastanawiałam, co byłoby najlepsze, aż w końcu mnie oświeciło - zupa! Tego przecież nie można zepsuć. Chciałam mieć pewność co do jakości przepisu, zamiast więc do książek, uderzyłam na zaprzyjaźnione blogi. U Maggie zobaczyłam zupę z pieczonej papryki i wiedziałam, że to będzie to. I miałam rację! Zupa jest przepyszna! Upieczona papryka jest przyjemnie słodkawa, tak samo zresztą, jak pieczony czosnek (w oryginale był tylko podsmażony na oliwie). Do tego pomidorki, bazylia - i cudo gotowe. Maggie do swojej zupy dodała mascarpone, ja swoją tylko upstrzyłam kleksem kremówki. Oryginał z pewnością jest wyborny, ale moja wersja zachwyciła i mnie, i C. Dość gęsta, bardzo aromatyczna, rozgrzewająca. Taka właśnie powinna być jesienna zupa. 

Zupa krem z pieczonej papryki i pomidorów


Składniki:
(na 4 porcje)
  • 5 strąków czerwonej papryki
  • 1 średnia cebula
  • 3 ząbki czosnku
  • 4 średnie, dojrzałe pomidory
  • 800 ml bulionu
  • 2 łyżki masła
  • kilka listków bazylii
  • sól
  • pieprz
dodatkowo:
  • 4 łyżki śmietany kremówki (38%)
  • listki bazylii
Papryki umyć, ułożyć z ząbkami czosnku na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.

Opiekać przez 20-30 minut w 230 st. C., aż skórka się przypiecze.

Po tym czasie ułożyć paprykę w misce, dokładnie przykryć folią spożywczą i odstawić na 15 minut.
W tym czasie pokroić cebulę w drobną kostkę; pomidory sparzyć, obrać ze skórki, pozbawić pestek i pokroić w kostkę.
Cebulę zrumienić w dużym garnku na maśle, dodać czosnek, pomidory i bulion. Doprowadzić do wrzenia, po czym zmniejszyć ogień i gotować około 10 minut.
Papryki wyjąć z miski, obrać ze skóry, pozbawić gniazd nasiennych i pokroić w kostkę. Dodać do wywaru razem z listkami bazylii, całość zmiksować na gładką masę.
Doprawić solą i pieprzem do smaku.

Na talerzach udekorować śmietaną i listkami bazylii.

Smacznego!

W tle widzicie bułeczki - dodatek, który wydał mi się nieodzowny. Sama w sobie zupa nie byłaby wystarczająco sycąca - z dodatkiem bułeczek sprawdziła się jako pełnoprawny obiad. 
Przepis na bułeczki - już jutro.

poniedziałek, 17 września 2012

Wspólne pieczenie - szarlotka i jej podobne twory

Dziś znów wspólne pieczenie. Jak już wielokrotnie wspominałam - bardzo to lubię i za każdym razem ogromnie się cieszę, kiedy mogę coś przygotować w tak wspaniałym towarzystwie. Tym razem z Lejdi, MaggieMirabelkąEmmą i Chantel zdecydowałyśmy się na szarlotkę, jako że sezon na jabłka w pełni.

Myślałam, że długo będę szukać przepisu, który mnie zainteresuje, ale kiedy otworzyłam na pierwszej stronie gazetkę Pieczenie jest proste, nr 5/2010, moim oczom ukazała się wspaniała tarta. Właściwie taki wzbogacony o orzechy apple pie, bo całość jest przykryta płatem kruchego ciasta. W oryginale byłą jeszcze warstwa makowa, ale jakoś tak... Nie było nam po drodze tym razem. Zrobiłam więc po swojemu.
Ciasto przygotowałam ze sprawdzonego wcześniej przepisu, bo chciałam upiec ciasto w mniejszej formie niż zalecana 26 cm. Ilości masy orzechowej jednak nie zmniejszyłam, a ilość jabłek tylko odrobinę - idealnie zmieściły się na powierzchni tarty. Całość współgra ze sobą doskonale - cynamonowe, soczyste jabłka, orzechowa, ale nieco inna za sprawą rumu masa jest przepyszna, a do tego kruche ciasto, którego pierwszy chyba raz w życiu nie podpiekłam przed pieczeniem, i w niczym mu to nie zaszkodziło - tak samo chrupkie jest na spodzie, jak i na wierzchu.
Najlepsze jeszcze ciepłe, z kulką lodów waniliowych.

Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co też dziewczyny przygotowały...

Tarta z jabłkami i orzechami


Składniki:
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

ciasto:
  • 130 g mąki pszennej
  • 40 g mąki ziemniaczanej
  • 25 g cukru
  • 85 g zimnego masła
  • 1 jajko

nadzienie orzechowe:
  • 125 g zmielonych orzechów laskowych
  • 100 ml mleka
  • 1 łyżka cukru
  • 1 łyżka ciemnego rumu

nadzienie jabłkowe:
  • 500 g jabłek
  • 40 g cukru
  • 25 g rodzynek
  • 1/2 łyżeczki cynamonu

dodatkowo:
  • 1 łyżka cukru pudru

Mąki przesiać do miski, wymieszać z cukrem. Dodać masło, dokładnie posiekać. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić w lodówce przez 1-2 godziny.

Mleko zagotować, wsypać cukier i orzechy, wlać rum. Pogotwać jeszcze chwilę, cały czas mieszając. Ostudzić.
Jabłka obrać, pozbawić gniazd nasiennych, pokroić w ósemki. Włożyć do garnka z cukrem, rodzynkami i cynamonem, prażyć przez 5 minut. Wystudzić.

2/3 schłodzonego ciasta rozwałkować na kształt koła nieco większego od formy. Formę posmarować masłem, wyłożyć ciastem, formując brzegi. 
Na ciasto wyłożyć równomiernie masę orzechową, a na niej jabłka razem z sokiem, którym puściły przy gotowaniu.
Resztę ciasta rozwałkować, przykryć jabłka, dokładnie zlepiając brzegi ciasta.

Piec w 175 st. C. przez 50-60 minut.
Wierzch oprószyć cukrem pudrem.
Podawać ciepłe lub wystudzone.

Smacznego!

A dzisiaj... Dzisiaj, moi drodzy, przeprowadzam kuchenny eksperyment. Czy coś z tego wyjdzie jeszcze nie wiem, ale jeśli tak, już niedługo podzielę się efektami.

piątek, 14 września 2012

Jego puchatość omlet

Hmm... Tak sobie myślę, że zacznę od początku, więc post może być przydługi. Lojalnie ostrzegam, żeby później nie było.

Wstałam za pięć piąta. Nie dlatego, że lubię mieć długi dzień (lubię, ale raczej w drugą stronę), ale dlatego, że o szóstej musiałam być w pracy. C. musiał być o dziesiątej, ale zrażony ostatnim autobusowym doświadczeniem (masa krzyczących i rzucających bliżej niezidentyfikowanymi przedmiotami dzieci) stwierdził, że mnie odwiezie. W związku z tym dziesięć po piątej wygrzebał się z pościeli z bardzo kwaśną miną. Humoru nie poprawiła mu mżawka, która po drodze zamieniła się w całkiem przyzwoity i warty swojej nazwy deszcz. Mrucząc pod nosem duńskie niezrozumiałe i, podejrzewam, obelżywe słowa pod adresem wyżej wspomnianej mokrości, odjechał w ciągle ciemną noc, zostawiając mnie biedną, zmarzniętą, pod hotelem. 
Jakoś tak się złożyło, że nie było ekstremalnie dużo pracy, więc już po dwunastej z uśmiechem od ucha do ucha dreptałam na autobus. Przyjechałam do domu z zamiarem pójścia do łóżka teraz, zaraz, od razu. Tyle, że tego typu postanowienia niemal nigdy nie znajdują realizacji w rzeczywistości. Zamiast zalec w nagrzanej przez psę pościeli, zasiadłam przed laptopem. A jak już naprawdę chciałam iść do łóżka, moi cudowni nowi sąsiedzi zaczęli grać na perkusji (co nijak ma się do ostatnich rewelacji C., który z wyraźnym entuzjazmem poinformował mnie ostatnio, że widział ową perkusję spakowaną). Niemożność przyjęcia wygodnej pozycji horyzontalnej skierowała moje myśli na zawartość żołądka, a raczej zawartości brak. Przed oczami stanęły mi piękne omlety, które wcześniej widziałam u Kasi i Kerali. Darzę omlety płomiennym uczuciem, niestety, nieodwzajemnionym. Za każdym razem rozpadają się na patelni i choć smakują przyzwoicie, wyglądają jak niezidentyfikowane... Coś... Ech... Tym razem bez zbędnych nadziei ruszyłam do kuchni, żeby zrobić sobie takie coś... Właśnie, z dżemikiem, przygotować. Coś mnie podkusiło, żeby dać nieco mąki więcej niż zazwyczaj, i wiecie co...? Podziałało! Bez problemu przerzuciłam omlet na drugą stronę, a on zachował swój pierwotny i zamierzony przeze mnie kształt. Nie mogąc wyjść z podziwu od razu przystąpiłam do robienia zdjęć (bo nie wiadomo, kiedy taki cud znów się zdarzy), a zaraz potem do konsumpcji, bo jednak omlecik to musi być cieplutki. 

Niezbyt słodki, z delikatnym aromatem kardamonu i dżemem agrest-kiwi - pychotka. I taki śliczny, okrągły... Mam nadzieję, że na zdjęciu widać w pełnej krasie jego puchatość - a zdjęty prosto z patelni był jeszcze bardziej imponujący. 
Placuszkowo się tutaj zrobiło, ale cóż... Jak mus, to mus, i placki być muszą.

Omlet biszkoptowy z kardamonem


Składniki:
(na 1 omlet)
  • 2 jajka
  • 3 łyżki mąki
  • 2 łyżeczki cukru
  • 1/2 łyżeczki kardamonu

dodatkowo:
  • masło do smażenia
  • dżem do podania

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec dodając cukier. Po jednym dodać żółtka, dodkładnie miksując po każdym dodaniu. Przesiać mąkę z kardamonem, całość zmiksować na najniższych obrotach miksera na gładką masę. 

Smażyć na rozgrzanej patelni z masłem na rumiano z obu stron.
Podawać zaraz po przygotowaniu z ulubionym dżemem.

Smacznego!

Perkusji nie słychać, więc idę do łóżka - może uda mi się zdrzemnąć z godzinkę czy dwie, a jak C. wróci do domu, to go namówię, żeby uruchomił magiczną maszynę, i zrobił mi kawy. I chociaż będzie się krzywił, wypiję ją z cukrem i mlekiem. I dzięki temu prawdopodobnie jakoś wytrwam do wieczora. Inaczej - nie ma szans...

Jutro C. ma ranną zmianę, więc mam w planie przygotować dla niego pierwszy obiad (po tylu miesiącach mieszkania razem w końcu by wypadało...). Trzymajcie kciuki za powodzenie misji!

poniedziałek, 10 września 2012

Pierwsza gorąca herbata w zimny wieczór. I placuszki

Tak, tak, jesień nadchodzi nieubłaganie. W czwartek pierwszy raz od dłuższego czasu po wieczornym spacerze z psem zrobiłam sobie gorącej herbaty z cytryną. W lecie herbaty praktycznie nie pijam (chyba, że mrożoną), za to jesienią i zimą pochłaniam hektolitry - nic tak nie ogrzeje zmarzniętych palców jak kubek z gorącym płynem (kakao sprawdza się całkiem nieźle w tej roli) i nie poprawi nadszarpniętego aurą nastroju. Z nastawieniem do życia wszystko było w porządku, ale dłonie miałam przeraźliwie zimne, w związku z tym w ulubionym czarnym kubku zaparzyłam herbatę, posłodziłam i wrzuciłam plasterek cytryny. W całym domu zrobiło się jakby cieplej i przytulniej. 

W sobotę zmieniła mi się cyferka w tej magicznej liczbie, na pytanie o którą kobiety zazwyczaj udzielają wymijających odpowiedzi. Z tej okazji do całej fury prezentów, które skutecznie wyłudzałam od C. przez cały tydzień doszła śliczna, fioletowa, bezprzewodowa myszka (jupi!); była też wspaniała kolacja składająca się między innymi z szampana, czerwonego wina (w umiarkowanych ilościach, bo w niedzielę musiałam wstać o piątej), przepysznej sarniny z sosem na bazie czerwonego wina, gotowanych warzyw i lodów w nieograniczonej ilości na deser. Nigdy w życiu bym nie pomyślała, że takie rzeczy będę jadła na własnym stole, i że ktoś je dla mnie w mojej kuchni przygotuje. 
Dobrze jest mieć urodziny.
Za wszystkie życzenia serdecznie dziękuję - miło, że pamiętaliście (tym bardziej, że ja jestem okropna, i zazwyczaj nie pamiętam...).

Wczoraj natomiast znów siedziałam po południu sama w domu, z tym, że przed wyjściem do pracy C. obiecał mi naleśniki po powrocie. Tylko że ja byłam głodna już. Naleśników zrobić nie umiem, za to wszelakie placuszki i tym podobne wytwory nie są mi obce. Patrząc na ulubioną zieloną miskę pełną jabłek przypomniały mi się placuszki mojej Babci - trochę inne niż wszystkie. Tak właściwie to bardziej jabłka w cieście. Jabłka obieramy, wykrawamy gniazda nasienne i kroimy w dość grube plastry, które następnie należy zanurzać w cieście i takie cuda usmażyć na patelni. Owoce nabierają tej cudownej miękkości i aromatu - ach, uwielbiam... 
Moje placuszki są waniliowe, bo akurat miałam taki jogurt. Można dać naturalny, lub po prostu mleko. Konsystencja ciasta zależy od gęstości użytego płynu - przy mleku trzeba dodać zdecydowanie więcej mąki. Mój jogurt był pitny, przy gęstszym mąki trzeba dać mniej, lub dolać mleka. Proporcje są więc raczej orientacyjne - ciasto powinno być dość gęste, żeby ładnie oblepiało kawałki owoców. Zamiast smażyć na patelni posmarowanej masłem, można dodać trochę tłuszczu - masła lub oleju - do masy. Wszystkie chwyty dozwolone. A z reszty ciasta można usmażyć puste placuszki - mi tym razem wyszły takie dwa. 
I, uwaga, to nie błąd - w przepisie nie ma cukru. Z tego względu, że uwielbiam placuszki ze słodkimi dodatkami, ciasto zazwyczaj robię bardziej neutralne w smaku - dzięki temu efekt finalny nie jest przesłodzony. Poza tym mój jogurt był już troszkę słodki...

Mi te placuszki przypomniały śniadania dzieciństwa, kiedy budząc się czułam ten niesamowity aromat w całym domu. Wtedy podawane były z cukrem pudrem - teraz najbardziej lubię dodatek złotego syropu. Polecam - są wspaniałe, nie tylko na śniadanie, ale też na przykład podwieczorek.

Waniliowe placuszki z jabłkami


Składniki:
(na około 20 sztuk)
  • 100 g mąki pszennej
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 1 jajko
  • 250 g jogurtu waniliowego (0,1%)
  • 3 jabłka

dodatkowo:
  • masło do smażenia

Jabłka obraż, wydrążyć gniazda nasienne. Owoce pokroić w 3-5 mm plastry.

Jajko roztrzepać w misce. Wlać jogurt, połączyć. Dodać przesianą mąkę z sodą i solą, dokładnie wymieszać trzepaczką.

Plastry jabłek maczać w cieście, smażyć na rozgrzanej patelni z masłem z obu stron na złotobrązowy kolor. 
Podawać ciepłe z cukrem pudrem lub złotym syropem.

Smacznego!


Dzisiaj, mimo przelotnych opadów, pogoda całkiem dopisuje, więc mam nadzieję, że lato pobędzie z nami jeszcze trochę, a ukochany kubek poczeka w szafce na swój czas.

Tak się zastanawiam - podobno zdjęcia jedzenia na niebieskim tle są nieapetyczne. Jeśli chcesz się odchudzić - jedz na niebieskich talerzach, bo z nich tak dobrze nie smakuje i zjesz mniej. Myślicie, że to prawda...?

wtorek, 4 września 2012

Waniliowe wiewiórki

Dzisiaj będzie coś szybkiego. I w wykonaniu, i pochłanianiu. 
W niedzielę siedziałam sobie w domu i zastanawiałam się, co zrobić z tym pięknym dniem. Niebo zachmurzone, od czasu do czasu płakało rzewnymi łzami. Mimo to znalazłyśmy z Ptysią godzinkę, żeby się przespacerować. Ale nawet wtedy zegar mówił mi, że to przecież dopiero czternasta, i nie wypada się lenić aż do powrotu C. z pracy. Cóż zrobić, skoro miał rację...? Sprzątać nie ma co, bo kilka dni wcześniej C. zmusił Ptysię do odkurzenia, umycia podłóg i wysprzątania łazienki; ja przypilnowałam, żeby zrobiła pranie i sprzątnęła kuchnię. Biedny psiak, trzy dni spał po wykonywaniu tej niewdzięcznej części ludzkiej egzystencji.

Dwa ciasta ciągle czekały w przeważającej części na konsumpcję. Ale jakby tak takie malutkie ciasteczka upiec? Słodkie, na jeden kęs? Na to przecież zawsze znajdą się chętni.
Niewiele się zastanawiając, poszłam do kuchni i wymieszałam, co wpadło mi w ręce. Kiedyś robiłam ciasteczka z proszkiem budyniowym - pamiętałam, że były pyszne. Miałam jeszcze trochę jogurtu, więc postanowiłam go wykorzystać. Ciasteczka wyszły mocno waniliowe, słodkie, kruchutkie. Zniknęły w tempie błyskawicznym - czemu wcale a wcale się nie dziwię.

Kruche ciasteczka jogurtowo-budyniowe


Składniki:
(na 20-25 sztuk)
  • 100 g mąki pszennej
  • 40 g cukru
  • 35 g budyniu waniliowego bez cukru (proszek)
  • 50 g zimnego masła
  • 50 g zimnego jogurtu waniliowego (0,1%)

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem i proszkiem budyniowym. Dodać pokrojone w kostkę masło, połączyć. Wlać jogurt, szybko zagnieść gładkie ciasto.
Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wycinać foremkami dowolne kształty, układać ciasteczka na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Posmarować mlekiem.

Piec w 180 st. C. przez 10-12 minut, do zezłocenia.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

U mnie są wiewióry, z kilku powodów. Po pierwsze - cały czas jestem zafascynowana foremkami z Ikei. Ostatnio były ślimaczki - słodko-pikantne, rozkoszne. C. jednak stwierdził, że bardziej przypominają... Walenie. Nie doszliśmy do konsensusu, choć osobiście nie mam pojęcia, co waleń miałby robić pomiędzy wiewiórką, reniferem a jeżem. Cóż... Duńczycy...
Poza tym namiętnie oglądam Pingwiny z Madagaskaru, gdzie jedną z postaci pobocznych jest niezbyt rozgarnięta wiewióra, która oczywiście też ma swój urok. Nie mam foremki w kształcie pingwina, jest więc wiewiór. I też dobrze.

A jutro rano idę do lekarza z moim zagadkowym palcem. Trzymajcie kciuki, żeby nie zrobili mi krzywdy.

poniedziałek, 3 września 2012

Pożegnanie z truskawkami. Po raz któryś w tym sezonie...

C. jest wybredny. Nie jakoś bardzo i namolnie, ale jednak. Idąc do restauracji spodziewa się takiego a nie innego jedzenia, i jeśli jest nieusatysfakcjonowany, wyraża swoją opinię bez skrępowania. Nie jest też przesadnym łasuchem. Owszem, lubi ciasta, je chętnie to, co przygotowuję, ale nie popada w dziki zachwyt z powodu byle babki czy sernika. Dlatego ostatnio zadziwił mnie ogromnie. Pierwszy raz, kiedy z nadzieją w oczkach zapytał, czy zrobię mu taki sernik jak ostatnio, tylko z truskawkami. Myślę sobie pewnie, że zrobię. Tylko skąd ja Ci teraz truskawki dobre wezmę...? Jak się okazało, chłopak wiedział, o co prosił. W sobotę całkiem przyzwoite truskawki zakupiłam, nic więc nie stało na przeszkodzie, żeby przygotować mu serniczek. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła kombinować. Generalnie opierałam się na założeniach tego przepisu, jednak jakoś tak wyszło, że mi się truskawki zmiksowały z masą, wyszedł więc serniczek truskawkowy, zamiast z truskawkami. W dodatku na kakaowym spodzie, bo skoro już kupiłam kakao, to doszłam do wniosku, że należy go używać. 
I tu C. zadziwił mnie po raz drugi, gdy w sobotę (a właściwie już niedzielę) wrócił do domu przed trzecią rano (z pracy, żeby nie było, że się włóczy beze mnie po nocach Bóg wie gdzie) i z zachwytem zaczął snuć wywody na temat moich zdolności kulinarnych. Że takie ładne, i dobre, i w ogóle och i ach. Szczęka mi opadła z wrażenia - do tej pory myślałam, że po prostu traktuje moje pieczenie jako niegroźną manię. Jak widać, jest lepiej niż myślałam. Nie powiem - moje ego zostało mile połechtane. Dlatego w niedzielę przystąpiłam do kolejnej produkcji, ale o tym już jutro.

Tymczasem zapraszam na pyszny, delikatny serniczek. Bardzo, bardzo truskawkowy. Niezbyt słodki. Rozpływający się w ustach.
Znalazłam opakowanie żelatyny w proszku, nie miałam więc tym razem problemu z jej dozowaniem. Dałam jej sporo - moje truskawki były dość wodnite i bałam się, żeby mi całość nie popłynęła. Trzyma się dzielnie, ale konsystencja tego ciasta w dużej mierze zależy właśnie od jakości truskawek. I oczywiście jogurtu - mój był średnio gęsty. Dlatego jeśli masa jeszcze przed dodaniem żelatyny będzie Wam się wydawała bardziej zwarta - można dać jej mniej.

Jogurtowo-truskawkowy sernik z mascarpone i białą czekoladą (na zimno)


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)

spód:
  • 115 g ciastek digestive
  • 60 g masła
  • 20 g kakao

masa serowa:
  • 250 g serka mascarpone
  • 500 g jogurtu waniliowego (0,1%)
  • 100 g białej czekolady
  • sok z 1/2 cytryny
  • 4 łyżki żelatyny
  • 3 łyżki zimnej wody
  • 100 ml gorącej wody
  • 500 g truskawek

dodatkowo:
  • 7 truskawek

Masło rozpuścić i przestudzić. Ciastka dokładnie pokruszyć, wymieszać z kakao na jednolitą masę. Wlać masło, połączyć.
Dno tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, następnie ugnieść palcami lub łyżką masę ciasteczkową. Schłodzić w lodówce 20-30 minut.

Schłodzony spód podpiec w 180 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić.

Mascarpone zmiksować na gładką masę z białą czekoladą i sokiem z cytryny. Wlać jogurt, zmiksować.
Żelatynę namoczyć w zimnej wodzie, zalać gorącą i mieszać aż do całkowitego rozpuszczenia. Ostudzoną dodać do masy serowej, zmiksować, żeby nie było grudek. Dodać pokrojone na ćwiartki truskawki, zmiksować blenderem na gładką masę.
Ciasto wyłożyć na ostudzony spód.

Schłodzić w lodówce przez noc.
Przed podaniem udekorować resztą owoców.

Smacznego!


Myślę, że tym razem to już ostateczne pożegnanie z truskawkami. Choć kto wie - zawartość sklepowych półek doprawdy mnie w tym roku zaskakuje. Śliwek nie ma, za to gdzieś między bazylią a pieczarkami zobaczyłam całkiem przyzwoicie wyglądające rabarbarowe łodygi... Czy to aby jest normalne...?

niedziela, 2 września 2012

Ciasto ze śliwkami...? Bez śliwek. Z jabłkami

Dziewczyny postanowiły upiec ciasto ze śliwkami i czekoladą. Kiedy przeczytałam przepis, wiedziałam, że to będzie coś pysznego. Kawałki soczystych owoców zanurzone w mięciutkim, aromatycznym cieście, do tego posiekana czekolada, rozpływająca się w ustach, kiedy ciasto jest jeszcze ciepłe... Ślinianki od razu zaczęły mi pracować intensywniej. Wczoraj przejrzałam zawartość szafek, i wybrałam się po zakupy w celu nabycia składnika najważniejszego - śliwek. Hmm... W jednym sklepie - nie ma. W kolejnym - też nie. Co to ma być? Przecież jesień za pasem, sezon na śliwki w pełni. Niepocieszona, nabyłam kilogram truskawek, i ruszyłam do domu zastanawiając się, co ja teraz biedna mam zrobić. Zrezygnować z pieczenia...? Ale przecież na stronie BBC Good Food wyglądało tak dobrze... Kiedy przekroczyłam próg mieszkania i zerknęłam na stolik w salonie nagle mnie natchnęło. Zielona miska pełna jabłek okazała się znakomitym rozwiązaniem. Czekolada, orzechy, jabłka zamiast śliwek...? Dlaczego nie? Będą przecież pasować idealnie.
I nie pomyliłam się. Ciasto wyszło cudowne - soczyste i wilgotne dzięki owocom, dość ciężkie, intensywnie kakaowe (od siebie dałam kakao do masy), z niesamowitym orzechowym aromatem. Ilość cukru w oryginale - 175 g - wydała mi się nieco przesadzona. Na szczęście zmniejszyłam ją niewiele - ciasto wcale nie jest słodkie, raczej wytrawnie czekoladowe. Nie ma przeciwwskazań, żeby cukru dosypać nieco więcej (szczególnie, jeśli jak ja, zdecydujecie się na dodatek gorzkiego kakao), lub upieczone już ciasto posypać cukrem pudrem. Ja swoje podałam z lodami orzechowymi, które jeszcze bardziej uwydatniły orzechowy smak. W każdej wersji będzie pyszne - mówię Wam!

Przepis znalazła Malwinna, na wspólne pieczenie dały się namówić jeszcze Maggie i Dobromiła
Na szczęście Dziewczyny są wyrozumiałe, zgodziły się zaakceptować moje zmiany. Od długiego już czasu z nimi piekłam, tym bardziej ucieszyła mnie ta możliwość. Uwielbiam ten rytuał - kiedy wszystkie pichcimy w swoich kuchniach to samo ciasto - lub jedynie zainspirowane jakimś przepisem czy składnikiem - myśląc o pozostałych, zastanawiając się, co też reszta wyjmie ze swoich piekarników. Niech żyje wspólne pieczenie!

Orzechowe ciasto z jabłkami i czekoladą


Składniki:
(na tortownicę o średnicy 20 cm)
  • 175 g miękkiego masła
  • 150 g jasnego brązowego cukru
  • 3 jajka
  • 175 g mąki pszennej
  • 175 g zmielonych orzechów laskowych
  • 25 g kakao
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 4 jabłka
  • 50 g ciemnej czekolady (70%)
  • 15 g orzechów laskowych

Masło utrzeć z cukrem na puszystą masę. Po jednym wbijać jajka, dokładnie miksując po każdym dodaniu.
Mąkę przesiać z kakaem, wymieszać ze zmielonymi orzechami, proszkiem i sodą. Partiami dodawać do masy maślanej, miksując na najniższych obrotach miksera.
Jabłka obrać, pokroić na ćwiartki, pozbawić gniazd nasiennych. 2,5 jabłka pokroić w kostkę. Pozostałe 6 ćwiartek naciąć w kratkę.
Czekoladę posiekać.

Do masy dodać pokrojone jabłka i czekoladę, dokładnie wymieszać łyżką.
Dno formy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować masłem. Wyłożyć masę, na wierzchu ułożyć ćwiartki jabłek, posypać posiekanymi orzechami.

Piec w 180 st. C. przez 50-65 minut.
Wystudzić na kratce.

Smacznego!


Słodkie lenistwo na całego - trzy dni wolnego to czysta rozpusta. W związku z tym sporo czasu spędzam w kuchni - nie wiem, kiedy znów będę miała na to czas... Próbuję się więc napiec na zapas - nie wiem tylko, kto to wszystko zje...

sobota, 1 września 2012

Versatile Blogger Award

Upiekłam ciasto - jest boskie, ale o nim będzie jutro. Mam nadzieję, że będzie się liczyć do wspólnego pieczenia, bo dokonałam dość poważnej (nie z mojej winy, serio!) zmiany. Dziewczyny są jednak bardzo wyrozumiałe, i do tej pory tolerowały wszystkie moje wybryki, mam więc nadzieję, że i tym razem przymkną oko.

Od Ani dostałam nominację do Versatlie Blogger Award. Bardzo mi miło i przyjemnie, dziękuję z szerokim uśmiechem i zaczynam się mocno zastanawiać, jakich siedmiu rzeczy jeszcze o mnie nie wiecie... Kiedyś już wypisywałam zawzięcie takie rewelacje, muszę więc się porządnie skupić, żeby wymyślić coś nowego.


Żeby choć na chwilę jeszcze oddalić moment zaczęcia pracy umysłowej, najpierw zasady:
  • nominuj 15 blogów, które twoim zdaniem zasługują na wyróżnienie
  • poinformuj nominowanych blogerów o tym fakcie
  • napisz o sobie 7 rzeczy, których inni nie wiedza
  • podziękuj blogerowi, który cie nominował i dołącz do posta obrazek Versatile Bloger Award



Grzecznie podziękowałam, zaraz zacznę wymieniać, tylko nominować nikogo nie będę. Za dużo osób już się bawiło, więc chcąc uniknąć odpowiedzi, że ja już przecież pisałam, po prostu odpuszczę. Jeśli ktoś ma chęć - zapraszam do zabawy. 

No to zaczynamy:
1. Nie lubię za bardzo ludzi. Zasadniczo mnie drażnią i irytują. Nie wiedzieć dlaczego, ludzie myślą zupełnie odwrotnie - uważają mnie za osobę miłą, otwartą, sympatyczną (przynajmniej tak twierdzą), a co najdziwniejsze - towarzyską. Owszem, od czasu do czasu lubię poprzebywać z innymi, jednak nie narzekam na długie godziny w domu spędzane w towarzystwie Ptysi. Poza tym jestem złośliwa i ironiczna. Kiedy ktoś nadepnie mi na odcisk, nie ma zmiłuj. Ostatnio doświadczył tego pewien osobnik w pracy, który w ciągu paru dni doprowadził mnie do szewskiej pasji. Wszyscy wokół byli zdziwieni, że tak potrafię. Wniosek - mam w sobie coś z kameleona, kamufluję się znakomicie.
2. Mam psa, który zasadniczo ma się dobrze, za to kompletnie nie umiem dbać o kwiaty. Zapominam ich podlewać, ustawiam w za mało lub za bardzo nasłonecznionych miejscach i uważam za dość nudne. Znajomi, też nie rozumiem dlaczego, często obdarowują mnie kwiatami, mam więc ich całkiem sporo. Póki co żyje 9, w lepszej lub gorszej kondycji. Całe lato przymierzałam się do przesadzania i ogólnie uczynienia ich egzystencji łatwiejszą, ale... Jakoś nie dałam rady. Może za rok.
3. Ostatnio polubiłam orzechowe smaki. Kiedyś podchodziłam do nich jak pies do jeża, teraz namiętnie pochłaniam lody, ciasta i desery orzechowe. Moje dzisiejsze ciasto jest orzechowe. A w zamrażarce czekają orzechowe lody. Mniami.
4. Dokładnie za tydzień znowu będę starsza. C. powiedział, że stara nie, bo to dopiero, jak oficjalnie będę starsza od niego. Miły z niego chłopak.
5. Zasadniczo lubię siebie. Jestem krytyczna, ale bez przesady. Akceptuję to, czego zmienić nie mogę, i jest mi dobrze samej ze sobą. Zdaję sobie sprawę z moich wad i pracuję nad nimi, jednak patrząc realistycznie na świat wiem, że ideałów nie ma. Nie staram się więc być na siłę kimś, kim nie jestem. Jeśli ktoś tego nie akceptuje, to nie mój problem.
6. Nie znoszę, kiedy robi mi się zdjęcia. Pewnie dlatego, że jestem diabelnie niefotogeniczna. Mam kilka zdjęć, które lubię, a które okupione były wielkim cierpieniem. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek ktoś zrobi mi zdjęcie, które naprawdę zrobi na mnie wrażenie.
7. Zakochałam się. Tak na zabój. Do tej pory myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach. Wszystkie moje zakochania kończyły się dotąd kompletnymi katastrofami, w związku z tym postanowiłam dać sobie spokój i wybrałam bezpieczny kącik. Jak się okazało, los (czy cokolwiek innego, siła wyższa jakaś) zdecydował za mnie i podetknął mi pod nos miłość. Skoczyłam na głęboką wodę, i okazało się, że umiem pływać. Dziękuję za to każdego dnia.

Hmm... Mam nadzieję, że nikogo nie wystraszyłam. 

Teraz idę pochłonąć trochę lodów - słonko wyszło, trzeba korzystać.