wtorek, 31 lipca 2012

Prosto, owocowo. Pysznie

Dziś przepis banalnie wręcz prosty, bez absolutnie żadnego odkrywczego elementu. Ale właśnie na coś takiego miałam ochotę - bez udziwnień, tradycyjna receptura, która w pełni uwydatni walory smakowe rabarbaru. Bo, moi drodzy, właśnie rabarbar kupiłam ostatnio, kiedy wybrałam się do sklepu po agrest. Zielonych kuleczek nie było, za to na ich miejscu pyszniły się różowe łodygi. Nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności! Kupiłam opakowanie i z uśmiechem od ucha do ucha powędrowałam na autobus, a z torebki wystawały mi łodyżki, pod koniec lipca prawie już nieosiągalne. 

Rano oddaliśmy autko do mechanika, a później C. pojechał zawieźć Juliusa na ostry dyżur, bo biedak tak nieszczęśliwie zeskoczył z regału, że uszkodził sobie stopę. Na szczęście nic nie złamał. W każdym razie w związku z tym, że zostałam sama w domu, postanowiłam zrobić użytek z rabarbaru (czas najwyższy!). Miałam w głowie tartaletki, jednak z czystego lenistwa zrobiłam jednak jedną większą tartę. Nie jakąś ogromną - po pierwsze rabarbaru nie miałam aż tak wiele, po drugie blaszka o średnicy 28 cm jest dla nas za duża. Porcja z 20centymetrowej sprawdzi się na naszą dwójkę zdecydowanie lepiej.

Inspiracji szukałam w Ciastach wydanych przez Świat Książki, jednak tak naprawdę nic tam nie znalazłam. Niby przepis na kruche ciasto, ale tak pozmieniałam proporcje, że z oryginałem nie ma już nic wspólnego. Reszta to już w ogóle inwencja twórcza własna, bo tarty z rabarbarem takiej jak chciałam nie było ani w tej książce, ani w żadnej innej, w której szukałam. Zadziałałam więc tak jak mi instynkt podpowiadał - i wyszły pyszności! Spód jest niesamowicie kruchy i ani trochę nie rozmiękł (dzięki białku, które odizolowało sok z rabarbaru i kaszce, która część tegoż soku wchłonęła), nadzienie jest kwaśno-słodkie i soczyste, choć kawałki rabarbaru zachowały swój kształt, zamiast się rozpaść. Wygląda, jak wygląda - kratka nie jest idealna, brzegi mi się troszkę pokruszyły, ale co z tego, skoro smakuje wybornie...?
Pochwała prostoty.

Tarta rabarbarowa z kratką



Składniki: 
(na formę do tarty o średnicy 20 cm)

kruche ciasto:
  • 130 g mąki pszennej
  • 30 g mąki ziemniaczanej
  • 25 g cukru
  • 85 g zimnego masła
  • 1 jajko

nadzienie:
  • 350 g rabarbaru
  • 25 g cukru
  • 1 łyżka kaszy manny

dodatkowo:
  • 1 jajko
  • 1 łyżka mleka
  • 1 łyżka cukru perłowego

Mąki przesiać do miski, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać. Wbić jajko, zagnieść szybko gładkie ciasto.
Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wyłożyć do formy wysmarowanej masłem. Resztę włożyć do lodówki.

Spód podpiec w 200 st. C. przez 10 minut.
Wyjąć z piekarnika, posmarować roztrzepanym białkiem, przestudzić.

Rabarbar umyć, odkroić końcówki, pokroić w 1-1,5 cm kawałki. Wymieszać z cukrem i kaszą manną. Wyłożyć na przestudzony spód.

Resztę ciasta rozwałkować na prostokąt o grubości 2-3 mm, pociąć na paski grubości 1 cm. Ułożyć na wierzchu ciasta kratkę, dociskając ciasto do brzegów.
Wierzch posmarować żółtkiem roztrzepanym z mlekiem.

Piec w 180 st. C. 30 minut.
Ostudzić.
Posypać cukrem perłowym.

Smacznego!


Jeśli nie macie rabarbaru - taka tarta sprawdzi się z każdymi owocami - śliwkami, malinami, jabłkami, morelami... Z czym tylko chcecie. Na wierzchu zamiast kratki może być kruszonka albo beza. Taka tarta, gdzie mamy praktycznie tylko kruche ciasto i owoce, doskonale uwydatnia ich smak i... Tak, to jest smak lata. I dzieciństwa, kiedy to takie właśnie proste smaki królowały w kuchni Babci. Najpyszniejsze. Polecam!

niedziela, 29 lipca 2012

Słodko-kwaśne pieczenie resztkowe

Już kiedy piekłam tartaletki z agrestem wymyśliłam, że z resztą owoców upiekę muffinki. Szybkie, proste, a nic się nie zmarnuje. Chcąc uzupełnić zapas agrestu wybrałam się do sklepu, a tam... Wszystko, tylko nie agrest. I nie porzeczki, bo na nie też miałam chrapkę. I co biedna miałam zrobić...? Kupiłam... A właściwie to nie powiem, co kupiłam. Coś, czego zupełnie nie spodziewałam się znaleźć. Coś, co uwielbiam. Też kwaśne, idealne do wypieków. Już niedługo pokażę Wam, co to takiego, i w czym wylądowało. Póki co - wróćmy do agrestu. 
C. w pracy, a ja doszłam do wniosku, że to już czas najwyższy resztkę owoców wykorzystać. Najpierw myślałam o muffinkach z bezą, która idealnie się z agrestem komponuje, ale... Tartaletki były z bezą, więc może lepiej co innego...? Pomyślałam o cieście, które piekłam w zeszłym roku - połączenie agrestu i marcepanu bardzo mi się spodobało. Ponieważ mam paczuszkę marcepanu na wyjątkowe okazje, nie zawahałam się jej użyć. I muszę powiedzieć, że bardzo dobrze zrobiłam. Smaki słodki i kwaśny idealnie się uzupełniają i tworzą wyśmienitą całość. A wszystko otulone jest mięciutkim, pysznym ciastem. W dodatku przygotowanie tych muffinek to raptem chwilka roboty, pół godziny w piekarniku i można się zajadać (ja się muszę powstrzymywać, żeby dla spracowanego C. coś zostało).

Ogólnie to się do tych muffinek zabrać nie mogłam dzisiaj. Wszystko przez to, że w domu ani kropli mleka, a mi się tak strasznie do sklepu iść nie chciało... W końcu przypomniałam sobie o poprzednich, z jagodami, które przygotowałam na bazie creme fraiche. Akurat miałam opakowanie w lodówce, więc dlaczego nie...? Bazowałam na tym samym przepisie co ostatnio, z książki 1 mix, 100 muffins Susanne Tee, jednak zmniejszyłam proporcje suchych składników o połowę, dodałam tyle płynu, żeby nadać ciastu odpowiednią konsystencję (dość gęstą, ale to nic nie szkodzi - rosną wzorcowo), od siebie dorzuciłam marcepan - i są - moje słodkie maleństwa. Ciężko się od nich oderwać, szczególnie, gdy są jeszcze ciepłe...

Marcepanowe muffinki z agrestem na creme fraiche


Składniki:
(na 9 sztuk)

suche:
  • 170 g mąki pszennej
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 35 g cukru
  • 80 g marcepanu

mokre:
  • 2 jajka
  • 200 g creme fraiche (18%)
  • 45 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 85 g agrestu

Agrest umyć i poodcinać końcówki. Marcepan zetrzeć na tarce o drobnych oczkach.

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z proszkiem, solą, cukrem i marcepanem. W drugiej misce roztrzepać jajka, wlać creme fraiche, olej i ekstrakt, wymieszać.
Wlać płynne składniki do suchych, wymieszać do połączenia składników. Wsypać agrest, wymieszać.

Masę równomiernie rozłożyć do foremek wyłożonych papilotkami.

Piec 25-30 minut w 180 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dzisiaj pierwszy raz od wieków niemal spóźniłam się do pracy. Budzik nastawiony na 5:45, jednak jakimś cudem, zupełnie nieświadomie, zamiast drzemki wcisnęłam wyłącz. O 6:22 otworzyłam zaspane oczka, o 6:33 wychodziłam z łazienki, a o 6:55 byłam już w biurze gotowa do działania. Już dawno nie wykonałam tak ekspresowego makijażu i nie piraciłam na drodze. Cóż, wypadki chodzą po ludziach. A C. oczywiście się ze mnie śmiał...

Ostatnio też regularnie się uszkadzam i zaczynam się lekko obawiać, że niedługo któregoś pięknego dnia wykrwawię się na śmierć. Najpierw przejechałam sobie wagonem po stopie (nadal boli), później ciachnęłam palec przy myciu noża, następnie inny palec wsadziłam między jedne a drugie drzwi (dobrze, że nikt mnie nie słyszał, bo używałam wielu słów w kręgach kulturalnych uważanych za co najmniej niestosowne), w dodatku ostatnio się troszkę opaliłam i mnie plecy bolą (mieliśmy dokładnie pięć dni pięknej, letniej pogody. Mnóstwo słonka, temperatury takie, że na ósmą rano do pracy dreptałam w szortach i aż tak bardzo nie zmarzłam. W czwartek poszliśmy na basen - było cudownie! Popluskałam się, poopalałam, i cała szczęśliwa wróciłam do domu. Dopiero potem plecki zaczęły piec...). Mam nadzieję, że pasmo nieszczęść na tym się zakończy. Przygotowując muffiny nic sobie nie odcięłam ani nie przytrzasnęłam, jestem więc chyba na dobrej drodze...

wtorek, 24 lipca 2012

Rozpieszczam się oliwkami

Od wczoraj pogoda nas rozpieszcza - w okolicach 25 stopni, bez deszczu, bez chmur, za to mnóstwo, mnóstwo słońca. Odbyliśmy już dwa długie spacery po lesie, gdzie, co aż dziwne, nie spotkaliśmy prawie nikogo (czyżby poniedziałek w okolicach dwunastej nie był odpowiednią porą na włóczenie się po leśnych dróżkach?). Cieszymy się każdym promyczkiem słońca nie wiedząc, czy jutro znowu nas zaszczyci swoją obecnością - tak, tak, nauczyłam się żyć z duńską zmiennością pogodową. Co najważniejsze, z pracy nie dzwonili, właśnie więc z dziką wręcz radością myślę o tym, że to już drugi wolny dzień z rzędu. Jutro od szóstej rano, ale tylko sześć godzin, więc to prawie też jak wolne. I jeszcze czwartek... Aż żyć się chce!

Ponieważ C. jednak nie ma tak dobrze i dziś wybył zarabiać na rachunki, stwierdziłam, że będę sobie dogadzać. Czym? Obiadkiem. Jest zupka, ale do zupki przydałoby się jakieś dobre pieczywko. Przeglądając książkę 120 wypieków z serii Z kuchennej półeczki zauważyłam focaccię z czerwoną cebulą i oliwkami. Oliwki uwielbiam, więc nie było się nad czym zastanawiać. Mam nadzieję, że C. też lubi - jakoś do tej pory nigdy go z oliwką nie widziałam...
Wszystko poszło bardzo sprawnie. Przy dzisiejszej temperaturze ciasto pięknie wyrosło w godzinę, później już tylko poukładać dodatki, upiec, i gotowe. I muszę powiedzieć, że w stosunku do tak niewielkiej pracy, jaką włożyłam w przygotowanie, efekt jest godny podziwu. Ciasto jest mięciutkie, lekko chrupiące z wierzchu, cebulka i oliwki nadają mu niesamowity smak. Po prostu rewelacja! Nie tylko jako dodatek do zupy, ale samo w sobie jako przekąska sprawdzi się również znakomicie.

Ciasto wyrabiałam mikserem - jest mięciutkie i sprężyste, i nawet mikser o niewielkiej mocy da sobie z nim radę. Nieco się lepi, użycie miksera znaczą więc ułatwia sprawę. Po wyrośnięciu cała lepkość znika, formowanie placuszków to już sama przyjemność. Polecam - niewielkim nakładem sił i środków można przygotować naprawdę znakomite pieczywko.

Mini focaccie z oliwkami i czerwoną cebulą


Składniki:
(na 4 sztuki)
  • 350 g mąki pszennej
  • 8 g suszonych drożdży
  • 250 ml letniej wody
  • 2 łyżki oliwy truflowej
  • 1 łyżeczka cukru
  • 1 łyżeczka soli

dodatkowo:
  • 100 g zielonych oliwek
  • 1 duża czerwona cebula
  • 2 łyżki oliwy truflowej
  • 2 łyżeczki suszonego tymianku
  • 1 łyżeczka soli gruboziarnistej

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z drożdżami, cukrem i solą. Wlać wodę i oliwę, zagnieść gładkie, lekko lepkie ciasto. 
Odstawić w ciepłe miejsce na 1-1,5 godziny.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 4 równe części, z każdej uformować kulę, rozwałkować na okrągłe placuszki. 
Ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, odstawić do wyrośnięcia na 20-30 minut.

Cebulę obrać, pokroić w piórka, oliwki odsączyć z zalewy.

Wyrośnięte ciasto posmarować oliwą, na wierzchu ułożyć oliwki i kawałki cebuli, posypać solą i tymiankiem.

Piec w 190 st. C. przez 20-25 minut.
Podawać na ciepło lub zimno.

Smacznego!

Użyłam oliwy truflowej - jej delikatny smak bardzo mi tutaj pasuje. Jednak możecie użyć dowolnej - neutralnej, ale na przykład aromatyzowana chilli czy czosnkiem też świetnie się tu sprawdzą.

Celebrując leniwe popołudnie idę oddać się pochłanianiu deseru i oglądaniu serialu - ruszać będę się jutro...

poniedziałek, 23 lipca 2012

Ślimaczki w język szczypiące

Pisałam już, że ostatnio mam bzika na punkcie słodkich maleństw. Dziś wolny dzień (przynajmniej do tej pory telefon nie zadzwonił); wybieramy się na długi spacer z Ptysią, o ile pogoda i bolące paluszki pozwolą. Do kieszeni zapakujemy na drogę kilka ciasteczek, które wczoraj upiekłam. Jakoś tak rozpędziłam się z tartaletkami, że z rozbiegu zrobiłam więcej kruchego ciasta. Ciasteczka są najprostsze pod słońcem, bez żadnych wyszukanych składników, a jednak lekko zaskakujące - niewielki dodatek pieprzu sprawia, że naprawdę szczypią w język. A przy tym pokryte są chrupiącą, karmelową skorupką, która ten ostry smak równoważy. Wyjątkowo szybko znikające, cieniutkie, niesamowicie wciągające. Zanim zdążycie się obejrzeć, znikną z miseczki. Gwarantuję.

A dlaczego ślimaczki? Otóż, jak już wpadłam na pomysł robienia ciasteczek, ruszyłam do mojej przepastnej komody, w której trzymam wszystkie kuchenne różności, nieużywane na co dzień. I zamiast standardowych foremek, których zawsze używam, w ręce wpadł mi komplet z Ikei, nabyty dawno temu, jeszcze nierozdziewiczony. Ślimaczek wydał mi się taki słodki, że idealnie wpasował się w moją wizję pikantnych ciasteczek. Następnym razem spróbuję dodać trochę pieprzu do ciasta, zobaczymy, co z tego wyjdzie...

Kruche cynamonowe ślimaczki


Składniki:
(na 25 sztuk)
  • 110 g mąki pszennej
  • 20 g cukru
  • 60 g zimnego masła
  • 1 żółtko
  • 1 łyżka kwaśnej śmietany (18%)

dodatkowo:
  • 2 łyżki mleka
  • 25 g cukru
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 1/4 łyżeczki czarnego pieprzu

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem. Dodać masło, posiekać. Wbić żółtko, dodać śmietanę, zagnieść gładkie ciasto.
Uformować z ciasta kulę, zawinąć w folię spożywczą, schłodzić w lodówce przez 30 minut.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 2-3 mm, wycinać ślimaki (lub inne dowolne kształty), ułożyć na blasze wyłożónej papierem do pieczenia. Posmarować mlekiem.
Cukier wymieszać z cynamonem i pieprzem, posypać mieszanką ciasteczka.

Piec w 200 st. C. przez 10-12 minut.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!

Dzisiaj, dla równowagi, post krótki, żeby Was na śmierć nie zanudzić. Powoli odsypiam narastające od wielu dni zmęczenie, mentalnie szykuję się na moje wielkie duńskie wakacje. Będziecie trzymać kciuki, prawda...?

niedziela, 22 lipca 2012

Do agrestu podejście drugie

Dzisiejszy post będzie długi. Jeśli nie chcecie więc czytać moich wywodów na tematy wszelakie, od razu przejdźcie do przepisu, tudzież ostatniego akapitu, bo tam właśnie nad wspaniałością prezentowanych tartaletek będę się rozwodzić. 

Będzie długo głównie dlatego, że dawno nie pisałam, i po prostu muszę się wygadać. 
A nie pisałam, bo po pierwsze - nie piekłam, a po drugie - nie miałam kiedy. W pracy mamy szał ciał - sama już momentami nie wiem, jak się nazywam. Nie dość, że gości pełen hotel, większość z tego to rodziny z małymi dziećmi (dlaczego pokoje, w których mieszkają małe dzieci, zawsze pachną kupką, a rodzice nigdy nie wietrzą...?), to mamy co chwilę jakichś nowych ludzi, którzy nie zawsze się sprawdzają. Między innymi jeden z kolegów, który do szału doprowadził mnie w tydzień. K. stwierdziła, że coś musi być na rzeczy, skoro zawsze uśmiechniętą i przyjemną mnie zamienił w potwora. Nabijają się ze mnie ile wlezie, ale przynajmniej można się trochę pośmiać - a przy takim nawale pracy to ważne. 
W środę z C. pojechaliśmy na trzecie urodzinki synka jego brata - czułam się, jakbym w ogóle nie wyszła z hotelu - wszędzie biegające i krzyczące dzieci. Trochę to straszne. Ale chyba po prostu nie byłam w nastroju.
Dziś, w ramach drugiego dnia wolnego po ośmiu dniach w pracy byłam... W pracy. A jakże. Na szczęście tylko na trzy godziny, więc szybko zeszło. Poza tym, że skrzywdziłam sobie stopę, bo przejechałam po niej wagonem z pościelą (ciężkie takie wagony jak nie powiem co), nawet się bardzo nie zdążyłam zmęczyć. Po powrocie do domu miałam więc siłę, żeby przygotować zaplanowane od paru dni tartaletki.

W czwartek po pracy wybrałam się na pocztę. Na miejscu odkryłam, że nie wzięłam ze sobą listu, zamiast więc kupić znaczek, poszłam na autobus... Tak, wiem, praca poważnie mnie upośledza. Mniejsza z tym. Po drodze weszłam do sklepu, a tam - piękny, zieloniutki agrest. Nie mogłam mu się oprzeć. Kupiłam pół kilo i zaczęłam się zastanawiać, co by tu z nim przygotować. W zeszłym roku jedyne agrestowe podejście skończyło się spektakularną klęską w postaci zakalca, tym razem więc postanowiłam wybrać coś bezpieczniejszego. Coś, co musi się udać. A więc kruche ciasto. A jak agrest, to musi być beza na wierzchu - to przecież połączenie idealne. Ostatnio nęcą mnie maleństwa wszelakie, zamiast więc jednej dużej tarty, upiekłam sześć mniejszych. C. spróbuje dopiero, jak wróci z pracy, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że będzie mu smakowało. Wyszły wyborne! Słodko kwaśne, bardzo agrestowe, idealne. Tym razem agrestowa próba zaliczona na piątkę z plusem.

Ponieważ nigdzie nie mogłam znaleźć przepisu na takie ciasto, skorzystałam z proporcji na kruche ciasto i bezę z Cheesecakes baked and chilled wydawnictwa The Australian women's weekly.

Tartaletki z agrestem i bezą


Składniki:
(na 6 sztuk)

ciasto:
  • 225 g mąki pszennej
  • 40 g cukru
  • 125 g zimnego masła
  • 2 żółtka
  • 2-3 łyżki kwaśnej śmietany (18%)

dodatkowo:
  • 15 g kaszy manny

wypełnienie:
  • 400 g agrestu
  • 25 g cukru

beza:
  • 2 białka
  • 100 g cukru
  • 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

Mąkę przesiać do miski, wymieszać z cukrem. Dodać zimne masło, posiekać. Wbić żółtka, połączyć. Dodać śmietany do otrzymania gładkiej konsystencji.
Z ciasta uformować kulę, zawinąć w folię spożywczą i schłodzić 1 godzinę w lodówce.

Schłodzone ciasto podzielić na 6 części, każdą rozwałkować na okrąg nieco większy niż średnica foremek. Formę wysmarować masłem, dokładnie wylepić ciastem.

Podpiec w 200 st. C. przez 10 minut.
Przestudzić.

Agrest umyć, obrać, wymieszać z cukrem.

Białka ubić na sztywną pianę, pod koniec partiami dodając cukier. Na koniec wsypać mąkę i wlać ekstrakt, połączyć.

Na dnie tartaletek równomiernie wysypać kaszę, na to wyłożyć agrest - jedną warstwę, owoce powinny ciasno do siebie przylegać. Na wierzch wyłożyć pianę z białek.

Piec w 140 st. C. przez 25-30 minut.
Ostudzić.
Podawać schłodzone.

Smacznego!


W czwartek, kiedy wróciłam do domu, rozebrałam się i poszłam do łóżka. Nie byłam w stanie kiwnąć nawet małym palcem od stopy (a jeszcze nie był poważnie skrzywdzony przecież). Obudził mnie C. o wpół do dwunastej w nocy, kiedy wrócił do domu. Stwierdziwszy, że jestem głodna, wsadziłam do piekarnika udka kurczęce z poprzedniego obiadu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po godzinie były nadal zimne! Ale tak właśnie się dzieje, kiedy człowiek nie ustawi temperatury... 
W piątek, żeby nieco sobie humor poprawić, czekając na autobus weszłam do sklepu. Udało mi się kupić śliczne, jasno brązowe szpilki, które marzyły mi się od dawna. Do tego spódnica z podwyższonym stanem i dwie pary spodni - wszystko to, co miałam kupić sobie w Polsce, a czego nie mogłam znaleźć. Niech żyją przeceny!

sobota, 14 lipca 2012

Pomidorowa nie do końca klasycznie

Uwielbiam zupy. Jako dziecko byłam ich umiarkowanym, a do tego niezwykle wybrednym fanem - pomidorowa z makaronem musiała być zabielana, ale ta z ryżem czysta; ogórkowa tylko bez ogórków, z czego śmiała się cała moja Rodzina - jednak dopóki nie została przecedzona, nie ruszyłam. Barszcz tylko czerwony i tylko w Wigilię, za to zawsze z przyjemnością jadłam kręcipołki - czyli kluski na mleku (nazwę wymyśliłam, kiedy zobaczyłam Babcię ukręcającą kawałeczki ciasta - przyjęła się w Rodzinie i teraz nikt inaczej tej zupy nie nazywa). Zupy owocowe odpadały w przedbiegach, szczególnie wiśniowa cieszyła się moją ogromną niechęcią. Szczawiowa była nie do przyjęcia, a zupę z botwinki akceptowałam (lub nie) w zależności od układu gwiazd. 

Jak się jednak okazało - do zup trzeba dorosnąć. A przynajmniej ja musiałam. I dorosłam. Teraz uwielbiam, choć do udziwnień podchodzę z dystansem. Odkąd spróbowałam kremu z marchewki, zakochałam się w nim na zabój. Krem z dyni również cieszy się moim ogromnym uznaniem, szczególnie taki dobrze doprawiony, z dużą ilością pieprzu i chilli. Jak się okazało - C. też zupy uwielbia. Jemy je dość często, bo pasują na każdą pogodę - mogą rozgrzać lub ochłodzić, robi się je stosunkowo szybko, a składniki bywają niewyszukane. 

W poniedziałek C. miał popołudniową zmianę. Zazwyczaj w takich przypadkach jem, co nam zostało z poprzedniego dnia, lub zadowalam się na przykład tostem. Tym razem jednak miałam ogromną chęć na coś porządnego. Z wyrzutem patrzyły na mnie pomidory, a że w oczy rzucił mi się przepis na krem pomidorowy w gazecie Sól i pieprz, nr 4/2012, postanowiłam ugotować sobie zupkę. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Poszło szybko, wyszło nieźle. Jak na mój gust trochę za dużo tu śmietany - 80 ml moim zdaniem zupełnie by wystarczyło. Ale ja, jak to ja, zamiast wlewać po trochu i sprawdzać, czy mi smakuje, wlałam od razu cały kubeczek. Trudno - i tak mi smakowało. Doprawiłabym to jeszcze jakąś bazylią następnym razem - można poeksperymentować. Tak czy inaczej - dobry kremik nie jest zły. A i C. stwierdził, że wyszło bardziej niż zjadliwie, więc śmiało mogę polecić.

Krem ze świeżych pomidorów ze śmietaną



Składniki:
(na 4 porcje)
  • 2 małe cebule
  • 3 ząbki czosnku
  • 1,5 kg pomidorów
  • 500 ml bulionu
  • 1/3 łyżeczki chilli w płatkach
  • sól
  • pieprz
  • 125 ml creme fraiche (18%)

dodatkowo:
  • 4 łyżki śmietany kremówki (38%)
  • natka pietruszki

Pomidory sparzyć, obrać, usunąć pestki i pokroić w kostkę.
Cebule obrać i pokroić w kostkę. Czosnek obrać i posiekać.
Na maśle zeszklić cebulę, dodać czosnek. Dodać pomidory, gotować 5 minut. Wlać bulion, wsypać sól, pieprz i chilli, gotować 15 minut.
Zdjąć z ognia, zmiksować, wlać śmietanę i wymieszać. Ewentualnie doprawić do smaku. Podgrzać, ale nie gotować.

Podawać z kleksem śmietany, posypaną natką pietruszki.

Smacznego!

Odkąd wróciłam do Danii, słońce widziałam łącznie może przez dziesięć minut. Ech... Ciężko się przestawić z krótkich spodenek na kurtkę przeciwdeszczową z kapturem. Ale przynajmniej nie ma burz i Ptysia się nie stresuje. Bright side of life.

piątek, 13 lipca 2012

Ciasteczka z potencjałem

Odgrażałam się zupełnie nieletnim przepisem jeszcze w poniedziałek. I faktycznie - plany miałam ambitne, wręcz jesienne. Z dużą ilością czekolady. Ciężkie. Rozgrzewające. Jednak C. zepsuł je w jednej chwili, pojawiając się w domu z koszyczkiem pachnących, czerwoniutkich truskawek. Część oczywiście została pochłonięta bez niczego, ale ponieważ sezon truskawkowy powoli się kończy stwierdziłam, że grzechem byłoby nie przygotować czegoś pysznego z nimi właśnie w roli głównej. Tak naprawdę nie musiałam się nawet długo zastanawiać, bo w jednej chwili przed oczami stanęło mi zdjęcie z gazetki Pieczenie jest proste, nr 3/2011. Urocze, delikatne serduszka, z dorodnymi truskawkami otoczonymi wianuszkiem kremu. Mmm... Bajeczne. Ponieważ padało, nie chciało mi się ruszyć do sklepu, pozmieniałam więc troszkę. Zamiast truskawkowej galaretki użyłam soku jabłkowego zgalaretkowanego za pomocą żelatyny. Nie miałam też tak dużej foremki jak proponowano w przepisie, wyszło mi więc więcej mniejszych ciasteczek. O tyle mniejszych, że nijak nie mogłam na nich zmieścić całej truskawki. Nie miałam też w domu twarożku, ubiłam więc po prostu kremówkę z cukrem waniliowym, i jest to naprawdę smakowite rozwiązanie. 

Ogólnie jestem z siebie bardzo dumna w związku z tymi ciasteczkami. Dość czasochłonne, a więc zupełnie nie w moim stylu. Ale warto było poświęcić im popołudnie: mina C. - bezcenna. A dlaczego twierdzę, że mają potencjał? Z tej prostej przyczyny, że jeśli za ich przygotowanie zabierze się ktoś bardziej cierpliwy i lubiący zabawy w dekorowanie słodkości, mogą prezentować się naprawdę powalająco. Bo smakują wyśmienicie. Dodanie do ciasta płatków owsianych nadaje im niecodziennego smaku, do tego truskawki, i naprawdę - nie można chcieć więcej.

Serduszka z truskawkami i galaretką



Składniki:
(na 20-25 sztuk)

ciasto:
  • 120 g mąki pszennej
  • 120 g płatków owsianych
  • 80 g cukru
  • 125 g zimnego masła
  • 1 jajko

masa:
  • 200 ml śmietany kremówki (38%)
  • 2 łyżeczki cukru pudru
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego
  • 40 g niesolonych pistacji

dodatkowo:
  • 160 g niedużych truskawek
  • 200 ml soku jabłkowego
  • 3 łyżeczki żelatyny

Płatki drobno zmielić blenderem. Wymieszać z przesianą mąką i cukrem. Dodać masło, posiekać. Wbić jajko, szybko zagnieść gładkie ciasto. Schłodzić w lodówce przez 1 godzinę.

Schłodzone ciasto rozwałkować na grubość 5 mm podsypując mąką (ciasto nieco się lepi), wykrawać serduszka wysokości około 5 cm. Delikatnie przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia.

Piec 10-12 minut w 180 st. C.
Ostudzić.

Kremówkę ubić na sztywno z cukrem pudrem i cukrem waniliowym. Za pomocą szprycy wyciskać na brzegi ciastek, tworząc dekoracyjny wzorek. Na środku każdego ciasteczka ułożyć pół truskawki.

Sok podgrzać, rozpuścić w nim żelatynę. Schłodzić.
Gęstniejącą galaretką posmarować truskawki. 
Krem posypać posiekanymi pistacjami.

Smacznego!


Wczoraj byłam pierwszy raz w Legolandzie. C. stwierdził, że to niemalże zbrodnia, że mieszkam w Danii tyle czasu, a jeszcze się tam nie wybrałam. A ponieważ hotel zaoferował nam darmowe wejściówki, grzechem byłoby nie skorzystać. Zabraliśmy ze sobą francuskich praktykantów (biedaki, potwornie się nudzą) i bawiliśmy się naprawdę wyśmienicie. Do tego pogoda była całkiem znośna, więc był to naprawdę udany dzień. Po powrocie padłam jak mucha - jednak bycie na nogach od czwartej trzydzieści i aktywne spędzenie dnia daje w kość. Na szczęście dzisiaj wolne, więc można było odespać.

środa, 11 lipca 2012

Opowiadania dla każdego

Nie zaskoczę nikogo z pewnością, kiedy napiszę, że w Polsce drogą kupna nabyłam kilka książek. Chociaż, właściwie może zaskoczę, kiedy powiem, że te kilka to dokładnie dziewięć, a w tym nie ma nic kulinarnego. Sama jestem zdziwiona. Ale nic nie poradzę na to, że dwie tanie księgarnie, w których zawsze robiłam duże zakupy, zostały bez mojej wiedzy zamknięte, a w pozostałych nic ciekawego nie było. Co prawda nie szukałam na przykład w Empiku, ale tylko z tego powodu, że ceny mnie tam dobijają. W związku z tym wiem, że przed kolejnym wyjazdem do Polski zakupy zrobię przez internet - tam wybór jest ogromny, a i ceny nie przyprawiają o palpitacje. Uwielbiam chodzić do księgarni, dotykać i czuć książki, jednak z przykrością stwierdzam, że jest to coraz mniej opłacalne. Niestety...


Zanim jednak wyjechałam z Danii, przeczytałam książkę, o której nie zdążyłam napisać. Na kocią łapę Jeffrey'a Archera to zbiór opowiadań. Niezbyt obszerny, bo raptem dwieście pięćdziesiąt stron w wydaniu kieszonkowym. Czyta się błyskawicznie, i choć zdecydowanie wolę powieści, tym razem zostałam mile zaskoczona. Opowiadania są bardzo zróżnicowane tematycznie, napisane barwnym językiem, większość z zaskakującą, zabawną puentą. Kończąc jedno ma się ochotę na kolejne. Są tu historie kryminalne, obyczajowe, polityczne i humoreski. Uczymy się, jak popełnić morderstwo doskonałe - poza tym, że musi być zupełnie przypadkowe, nieszczęsny morderca musi zachować zimną krew przez dłuższy czas, a szczególnie, kiedy znajdzie się przed sądem w dość nietypowej roli. Jest też kobieta po przejściach, która chyba w końcu znalazła swoje miejsce, a przy okazji okazuje się być zupełnie kim innym, niż czytelnik oczekuje. Mamy również znawcę win, który podpuszczony przez milionera ignoranta, daje się wciągnąć w dziwną grę. Wreszcie jest historia miłosna, przy której nie sposób powstrzymać łez wzruszenia. Archer pisze świetnie, i warto sięgnąć po tę pozycję, szczególnie w tak upalne lato. Jeśli lubicie brytyjski humor, z pewnością przypadnie Wam do gustu. 

Na kocią łapę
Jeffrey Archer
Prószyński i S-ka
Warszawa, 2004

wtorek, 10 lipca 2012

Domowe pieczenie

Jak już pisałam - urlop w Polsce był bez komputera. Jakoś tak wyszło, że bez pieczenia prawie też. Upały skutecznie odstraszały od włączania piekarnika. Jedliśmy głównie lody, i ogólnie mało kto był bohaterski na tyle, żeby zabierać się za przygotowywanie czegoś poważniejszego (poza Mamusią, która ugotowała dwa obiady w pełni zasługujące na to miano, i którą za to szczerze podziwiam). Mimo wszystko nie byłabym sobą, jakbym choć małego smakołyku nie przygotowała. I choć myślałam bardziej o jakimś deserze w szklaneczkach, który skutecznie by nas schłodził wyjęty prosto z lodówki, wyżej wymieniona Mama skutecznie moje plany zmieniła. Dawno, dawno temu (to już ponad dwa lata!) upiekłam drożdżowe ciasteczka, które moja Rodzicielka pokochała od pierwszego gryza. Przypomniała sobie o nich, i choć sama bez problemu mogłaby je zrobić, to wiadomo, że jak zrobi ktoś, to smakuje lepiej. Poczekałam więc, aż jako tako się ochłodzi, i przed dwudziestą drugą zabrałam się do pracy. Tak naprawdę nie ma jej dużo, tyle, że ciasto, jak to drożdżowe ma w zwyczaju, potrzebuje nieco czasu na wyrośnięcie. Z racji panujących temperatur, tym razem poszło zaskakująco szybko. Później już tylko wałkowanie, smarowanie, zwijanie, krojenie i pieczenie. Chwilka dosłownie. Choć, żeby być zupełnie szczerą muszę nadmienić, że nawet w okolicach północy zdrowo się przy tym spociłam. Cóż - warto było! Ciasto jest delikatne, a jednocześnie przyjemnie chrupiące, a cytrusowe nadzienie jest pysznie orzeźwiające. Przy okazji z wyciekającego cukru tworzy się cieniutka, chrupka warstwa karmelu... Niebo w gębie, mówię Wam!

Drożdżowe ślimaczki cytrusowe


Składniki:
(na 50-60 sztuk)

ciasto:
  • 800 g mąki pszennej
  • 40 g świeżych drożdży
  • 240 ml letniego mleka
  • 2 jajka
  • 2 łyżki cukru
  • 125 g masła
  • 1/3 łyżeczki soli

nadzienie:
  • 90 g cukru
  • skórka otarta z 2 cytryn
  • skórka otarta z 1 pomarańczy
  • 65 g masła

dodatkowo:
  • 1 roztrzepane jajko

Wymieszać drożdże z cukrem, 2 łyżkami mąki i 120 ml mleka. Odstawić w ciepłe miejsce na 20-30 minut, do podwojenia objętości.

Masło do ciasta rozpuścić i przestudzić.

Do miski przesiać mąkę, dodać sól, jajko, resztę mleka i wyrośnięty zaczyn. Dobrze wyrobić.
Dodać masło. Wyrobić elastyczne, nieklejące ciasto.
Odstawić do wyrośnięcia w ciepłe miejsce na 1-1,5 godziny.

Cytrusowe skórki dokładnie wymieszać z cukrem.
Pozostałe masło rozpuścić.

Wyrośnięte ciasto podzielić na 4 części. 
Pierwszą rozwałkować na prostokąt grubości około 2-4 mm, posmarować rozpuszczonym masłem za pomocą pędzelka, dokładnie rozsmarować cytrusową posypkę. Zwinąć wzdłuż dłuższego boku jak roladę, pokroić na 1,5-2 centymetrowe kawałki.
Ułożyć płasko na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, posmarować roztrzepanym jajkiem.

Piec w 180 st. C. 10-15 minut.

Tak samo postąpić z pozostałym ciastem.

Smacznego!

Powoli godzę się z myślą, że jutro muszę być w pracy na szóstą. Cóż, pójście do łóżka ze świadomością, że budzik zadzwoni przed piątą nie jest zbyt komfortowe, ale co zrobić? Taka kolej rzeczy... Na szczęście to tylko cztery tygodnie, a potem znów wolne! Tym razem zrobiłam zakupy, obcięłam Ptysię (wygląda jak pełnoetatowy szczurek), opaliłam się nieco nawet. Następny urlop spędzę na intensywnej nauce języka duńskiego (a przynajmniej tak sobie wmawiam), ale nie mniej przyjemnie, niż poprzedni. Ach, już nie mogę się doczekać!

poniedziałek, 9 lipca 2012

Na drogę. Z jagodami

Zniknęłam na chwilkę. Wszystko z powodu tygodniowego urlopu, który bardzo przyjemnie spędziłam w Polsce, a C. na Słowacji. W moim rodzinnym mieście spędził dwa dni i bardzo mu się spodobało (nic nie wymyślam, serio!). Pogoda była cudowna, więc uskutecznialiśmy nadrzeczne spacery, przesiadywaliśmy na Wyspie Młyńskiej z nogami w wodzie, tylko na tramwaj wodny nie udało nam się załapać. Mimo pewnych problemów językowych dał radę dogadać się z moją Rodzinką, także wizytę zaliczam do jak najbardziej udanych. Dawno nie miałam tak przyjemnego urlopu! A plany zapowiadają się tylko lepiej (czy kilka dni w Pradze może nie być czasem wspaniałym?). 

Jedynym minusem jest fakt, że zapomniałam laptopa. Spakowany, przez tydzień grzecznie czekał w pokoju oparty o kanapę. C. miał ze mnie niezły ubaw, bo to tak naprawdę jedyna rzecz, która była mi potrzebna. Wszystko inne mam w domu - szczoteczkę do zębów, bieliznę, ubrania, kosmetyki... Trudno się mówi. Mi to może i na dobre wyszło, bo zamiast siedzieć z nosem w monitorze spędzałam czas z Rodzinką. Nieco ucierpiał blog, ale już, już nadrabiam - mam w zanadrzu same pyszności. Po pierwsze - muffiny z jagodami.

Upiekłam je na podróż do Polski. Jakoś tak mam, że w samochodzie, jak mi się nudzi, muszę jeść. Najlepiej, żeby było słodkie. Poza tym musi być niekłopotliwe, niekruszące się, bez zbędnych papierów. Dlatego muffiny są rozwiązaniem idealnym. Upiekłam je w silikonowych foremkach, nie musiałam się więc bawić w wyciąganie z papilotek. Ideał po prostu! Miałam resztkę kwaśnej śmietany, szukałam więc przepisu, który pozwoli mi ją zużyć. Przejrzałam internet, ale nic nie znalazłam. Sięgnęłam więc po sprawdzone niejednokrotnie źródło: 1 mix, 100 muffins Susanny Tee. A tam, proszę bardzo - są. Muffinki z creme fraiche. Co prawda w składzie były ananasy z puszki, ale te mogę mieć o każdej porze roku. Poza tym tak bardzo miałam ochotę na jagody... Pozmieniałam więc to i owo -  i są. Delikatne, rozpływające się w ustach, bardzo owocowe. W sam raz na podróż. Te, których nie daliśmy rady pochłonąć, zniknęły w pięć minut w domu, kiedy Młoda, jej T. i Tata się do nich zabrali. Polecam!

Muffiny z jagodami i creme fraiche



Składniki:
(na 12 sztuk)

suche:
  • 340 g mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 110 g cukru
  • 1/4 łyżeczki soli

mokre:
  • 3 jajka
  • 150 ml creme fraiche (18%)
  • 50 ml mleka
  • 90 ml oleju
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii

dodatkowo:
  • 200 g jagód

Mąkę przesiać do miski. Wsypać cukier, proszek i sól, wymieszać.
Jajka lekko ubić w drugiej misce. Wlać olej, mleko i creme fraiche, dodać ekstrakt i wymieszać.

Wlać mokre składniki do suchych, wymieszać tylko do połączenia składników. Wsypać jagody, wmieszać do ciasta.

Masę przełożyć do przygotowanej wcześniej formy na muffiny.

Piec 20-25 minut w 200 st. C.
Ostudzić na kratce.

Smacznego!


W Polsce lato w pełni, za to pięć minut po przekroczeniu duńskiej granicy zaczęło padać. I tak sobie pada i pada z małymi przerwami... W związku z tym dziś już nie, bo jestem zajęta praniem, rozpakowywaniem i odpoczywaniem po podróży, ale jutro z pewnością przygotuję coś smakowitego. Coś nie nadającego się na upały, bo wykorzystujące piekarnik przez dłużej niż pięć minut. Ale cóż poradzę, że tu trzeba się rozgrzewać, a nie schładzać...?